Cała moja rodzina powoli wychodzi z 2 tygodniowej choroby. Więc jak w towarzystwie zarazków nie czuć się źle, zwłaszcza że tradycyjny krakowski smog zabiera oddech i chęć na wszystko. Na ratunek tylko Tatry.
Krótki, szybki samotny wypad.
Nocą doszedłem do schroniska. Aby tą samą nocą samotnie ruszyć na szlak. Zmęczony i znów jak to w schronisku z tylko chwilowymi płytkimi nerwowymi drzemkami, nie rozluźniającymi nawet mięśni. Ale zew gór był bardzo silny. Noc jak Bóg przykazał ciemna, bez księżyca. W lesie raczej wilgotno i ciepło, odcinkami towarzyszył mi mały opad konwekcyjny. Śniegu sporo, czyli jak na porządną zimę przystało. Po halnym sprzed miesiąca 6 drzew w poprzek szlaku nakazywało poćwiczyć przysiady i przydupki.
Wyjście z lasu oprócz widoków na światełka dalekich słowackich miejscowości przyniosło silny wychładzając wiatr, niosący niewielkie ilości mokrego śniegu. Watr bywał na tyle dokuczliwy że (w porywach) utrudniał utrzymanie kierunku. Na grzbiecie powyżej Grzesia było nieco trudniej. Nie można jednak tego przyrównać do niebezpieczeństw które niósł wiatr np. na Ornaku, wiele miałem takich wyjść, np. tu: (Do Siwej Przełęczy – trudne warunki, niebezpieczny watr) . Za to wydeptany był ładny ślad, gdyby nie zawiane fragmenty można było by iść niemal jak Bohdan Łazuka w „Nie lubię poniedziałku”.
Wydawało mi się że poruszam się zbyt szybko, więc zwolniłem kroku i nawet udało mi się na chwilę gdzieś w mniejszym przeciągu zatrzymać na jakąś paszę. Zwolnienie wynikało stąd, że trudno mi było sobie wyobrazić że w takich warunkach mam na Wołowcu zbyt długo czekać na wschód słońca. Kontynuując myśl o spowolnieniu wymyśliłem sobie że na Rakoniu złapię poświatę świtu na górach, zaś na szczyt wbiegnę szybciutko na sam moment kulminacyjny.
Nie mam pojęcia dlaczego nawet jeszcze bardziej wymagające warunki wietrzne na Rakoniu niż wcześniej na grzbiecie, albo rzut oka na ostro dymiącą kopułę szczytową, nie spowodowały jakiegoś otrzeźwienia - iż to jednak nie lato, nie jesień, a nawet nie bardziej łatwa pogodowo odmiana zimy. W związku z tym o wybiegnięciu na szczyt nie ma co myśleć.
Tak więc na wspomniane powyżej hocki-klocki straciłem niepotrzebnie dużo czasu i sam moment wschodu słońca zastał mnie na zboczu góry. Na przełęczy między Rakoniem a Wołowcem dwójka młodych biwakowała i nawet nie wyszli mi na przywitanie. Zachęcałem ich do wyjścia aby pozachwycać się poranną poświatą. (Trudno mi to zrozumieć : dzieją się piękne rzeczy w przyrodzie a człowiek nie chce w tym brać udziału...) W odpowiedzi coś tam wymamrotali, dobrze że wcześniej porzuciłem pomysł aby się przedstawić dla jaj jako słowacki filanc... bo wyraźnie raczej spięty to był zespół.
Dalsza zaś droga była wyjątkowo jak na tą górę wymagająca. Cały czas wiał spory wiatr, który niósł świeży, mokry śnieg. Na stoku były pokaźne świeże zaspy, zapadało się czasem do kolana, czasem trochę ponad. Były też efektowne nawisy. Słowem dość czujna pogoda że tak to podsumuję. Próbowałem się zatrzymywać aby fotografować, ale plonem tego był zawiany śniegiem plecak, aparat i poruszone zdjęcia – skoda było na to czasu! Trzeba było wyszukiwać dogodną i bezpieczną drogę. Czekan tu technicznie nie jest potrzebny, ale zwiększał szansę uratowania się gdyby jakiś większy podmuch zwalił mnie z nóg, by cisnąc gdzieś w dal. A zjechać stamtąd niekontrolowanie nie było by dobrym pomysłem. Więc rad byłem iż był ze mną. Miło było być pierwszym na szczycie i samotnie. Pięknie zimowo i uroczyście.
Gdyby były stabilniejsze śniegi planowałem iść na Rohacza Ostrego – w tych warunkach to było by zaproszeniem do tańca z białą śmiercią. Spasowałem, bo tańczyć nie bardzo lubię, zwłaszcza że w słońcu śnieg już robił się bardzo deskowaty. Lawinowa trójka była ogłoszona przez TOPR bardzo rozsądnie. Schodząc z góry wpadłem jeszcze niegroźnie do pustki śnieżnej, zawalił się pode mną szreniowo - śnieżny most – czasem to się zdarza. Nie było to bardzo niebezpieczne. Ale nie zawsze udaje się tego uniknąć. Choć na Wołowcu akurat nie raz można podziwiać takie formacje, szczególnie efektownie wyglądają odkryte - na wiosnę. U podnóża Wołowca spotkałem pierwszych turystów. Min. tych z namiotu. Wiatr stawał się coraz słabszy i już nie wiało śniegiem. Umacniał się taki pogodny górski dzień. Hawaje wręcz. Bo temperatura była dodatnia, wiatr bardzo znośny. Robiło się łatwo i idyllicznie, choć słońce u góry robiło złą robotę. Dobrze że byłem tam sam i wcześniej !
Wiele razy zatrzymywałem się aby wrzucić w siebie garść posiłku, popatrzeć na góry, porobić zdjęcia, pogadać z ludźmi, którzy pytali się jak TAM jest. Gdzie się dało próbowałem dupozjazdu czy zjazdu na nogach. W dobrej formie dotarłem do schroniska i po odpoczynku i posiłku dalej w dół do autobusu. A po drodze w Dolinie Chochołowskiej trening refleksu: taka „zabawa” uskoczę przed sankami czy góral wjedzie we mnie. Lepiej było nocą – pusto i spokojnie.
Krótki to był i intensywny wyjazd ale piękny. Jakiś intymny wymiar spotkania z górami, mam na myśli tą noc samotną w pustych górach i solowe wyjście. Trasa tyle razy zrobiona w różnorakich warunkach. Nawet w tym serwisie jest kilka reportaży. np. tu: (Wołowiec i Trzydniowiański Wierch na zimowo) . albo tu: (Wołowiec Grześ i Rakoń wejście zimowe na wschód słońca) .
Wydaje się iż wszystko pięknie... Niestety znowu z tragiczną historią w tle. Życie górskie pokazało swoje drugie oblicze... Będąc w schronisku zaraz po przyjeżdzie, rozmawiałem o górach z dwójką dziewczyn z Gdańska. Akurat siedzieliśmy koło telewizora. W jakimś adekwatnym kontekście wspominałem iż parę lat temu, gdy ludność oglądała skoki narciarskie na tym właśnie schroniskowym telwizorze na pasku pilnych informacji pokazała się wiadomość że Polacy zdobyli zimą Broad Peak. Już w domu, po powrocie dowiedziałem się iż nie wrócił Maciej Berbeka i Tomasz Kowalski. I zaczął się nieprawdopodobny "festiwal" w mediach.
Od razu wtedy pomyślałem o trwających naszych wyprawach: pod K2 i o wyprawie Tomka Mackiewicza z Eli Revol na Nagę Parbat... Szczególnie myśli te powracały podczas samotnego nocnego podchodzenia. Taka noc w górach sprzyja refleksji. Wszystko jest takie bliskie i intensywne. (Później okazało się iż atak szczytowy Eli i Tomka pokrywał się dokładnie z moim spacerkiem po Tatrach - zdobyli szczyt o 18 lokalnego czasu - czyli o 14 czasu polskiego - w tej chwili byłem na parkingu w Dolinie Chochołowskiej) Po powrocie do Krakowa znów powtórka z … ilu to już podobnych dramatów górskich. Najpierw powrzechna zrzutka na śmigłowiec dający nadzieję. Potem znów nerwowe całodzienne - codzienne i nocne śledzenie złych, niestety informacji.
Tomek Mackiewicz po zdobyciu Nangi w wyniku najpewniej choroby wysokościowej, głównie chyba obrzęku płuc, a także ślepoty śnieżnej i odmrożeń nie zdołał zejść. Jego partnerka Elizabeth zczęłą schodzić samotnie i przeżyła dzięki ofiarnej i błyskotliwej pomocy naszych wspinaczy spod K2.
Szkoda, bardzo Czapkinsa (taki miał pseudonim). To ich zimowe wejście na Nangę było drugim w historii Ziemi. O powodzeniu wejścia poinformowała Revol. A dokonali tego prawdopodobnie w czystym stylu alpejskim. W zespole dwójkowym bez wsparcia HPS ów szumu medialnego itd. Dla Tomka była to siódma próba.
Od lat obserwowałem jego romantyczny styl działania, mimo nieakceptacji a nawet wrogości i szyderstwa ze strony większości tzw. środowiska zawsze mu kibicowałem. To był naprawdę interesujący wolny w swym myśleniu i działaniu człowiek. Autsajder w pozytywnym znaczeniu. Taki rodzaj błędnego rycerza himalaizmu. Działał po swojemu kwestionując schematy. Robił w gruncie rzeczy to co należy w życiu - dążył do idełu. Prostował krzywe linie, próbując wykreślić swoją direttissimę - indywidualną i niepowtarzalną.
Miał na to odwagę i siłę. Do tego także dążą wielcy wspinacze. Direttissima trudnej góry to dla niekótrych kwintesencja. Tak należy żyć. Przeżywać swoje życie, kreślić swoją linię zamiast chodzić wydaptanymi drogami. Cała pogmatwana historia Tomka ma mocno indywidualne pietno. A swój finał znajduje w górach. W końcu Nanga stała się jego obsesją. Został więc na zawsze w śniegu na 7250 m na swojej górze przeznaczenia.