Kontynuacja wycieczki z dnia poprzedniego (odnośnik do opisu) . Noc była trudna - całkiem nieprzespana, na dodatek przeziębienie wywiezione z domu a pogłębione na Grzesiu potęgowało nienajlepsze samopoczucie. Czas mijał na obserwowaniu upływu czasu. Z pokoju wyszedłem po 4 aby na szlak wyruszyć o 5:15. Samopoczucie było złe, w domowych warunkach to najpewniej kołderka, soczek malinowy i coś tam jeszcze. Ale w górach należy zawalczyć i wygrać inaczej lepiej się z domu nie ruszać.
Jedynym moim źródłem światła był prześwitujący gdzie niegdzie przez drzewa księżyc. Ale znajomość trasy poparta wieczornym spacerem powodowała że nie miałem problemu z orientacją. Należało się spieszyć bo wschód słońca miał nastąpić o 6:33. Szedłem więc szybko.
Klimat samotnego nocnego marszu był niesamowity. Po wyjściu z lasu po poświacie na wschodzie widziałem że się nie spóźnię. W odpowiednim czasie wyjąłem aparat i poszukiwałem swoich wieczorem upatrzonych kadrów. Jednak zaskakujące ciepło nocy spowodowało zniknięcie szadzi na którą bardzo liczyłem. Należało zmienić koncepcję
Co więcej po chwili na środku przedniej soczewki obiektywu od wewnętrznej strony pojawiła się 7 milimetrowej średnicy plamka - koszmar fotografa -> słońce wstało już za górą lada chwila pojawią się pierwsze promyki a ty masz wadliwy sprzęt...na szczęście po kilku minutach napięcia plamka stopniowo wyparowała. Ale wytrąciło mnie to z równowagi. Nie pierwszy niestety raz. Oczywiście wolał bym dysponować profesjonalnym szczelnym sprzętem itd...ale mam to co mam.
Pofotografowałem biegając to tu to tam w okolicy grzesiowej. W końcu ruszyłem dalej. Już na podejściu pod Grzesia na podstawie świeżych śladów raków zorientowałem się że ktoś już dziś przede mną podążał tą drogą. Wraz ze słońcem zaczął wiać wiatr i zrobiło się zimno. To odczucie towarzyszyło mi już do końca. Wiatr był na tyle dotkliwy że nie zdecydowałem się na dłuższy postój i śniadanie, co planowałem zrobić w okolicy Grzesia właśnie.
Na podejściu pod Rakonia spotkałem wzmiankowanego wcześniej turystę. Z uwagi na wiatr nie zdecydował się na wejście na Wołowiec co planował. Wiatr rzeczywiście był nieładny. Najbardziej dawał się we znaki na stokach Rakonia.
Należało bardzo rozważnie stawiać kroki, pewnie i mocno stawiać kijki. Wiatr w połączeniu z lodem przy braku raków wymagał ode mnie większej rozwagi. Stopień nachylenia przy umiejętnym użyciu kijków i wyborze toru dopuszczał jak dla mnie poruszanie się bez raków, ale posiadanie ich dawało by większą pewność. Zwłaszcza że na Długim Upłazie było twardo: lód, beton - raczej twarde gatunki śniegu, wysmagane przez wiatr.
Śniadanie ostatecznie zjadłem na przełęczy między Rakoniem a Wołowcem. Na przełęczy ładne nawisy - właśnie w cieniu aerodynamicznym największego z nich zjadłem śniadanie.
Szybko wszedłem na górę by napawać się słońcem i widokami. Kusił ledwo co wystający ze śniegu szlakowskaz na Jarząbczy Wierch...ale nie tym razem. Droga w dół to w miarę możliwości dupozjazdy nawet po grudach lodowych. Taka technika poruszania ochroniła w pewnym stopniu kolano (co zawsze jest cenne) ale spowodowała spore bóle w innej części ciała i to na tyle że z Grzesia już nie dało się zjechać.
Przy zejściu wiatr był już o wiele mniejszy co więcej dało się odczuć ogrzewające działanie słońca. Na Grzesiu byłem przed 11. W schronisku koło 12. Po posileniu się i pozbieraniu plecaka ruszyłem w dół. Trochę zmęczony szedłem w turystycznym tempie. Szybko złapałem busa i autobus do Krakowa.
Bardzo zimowy górsko i fotograficznie satysfakcjonujący wyjazd. Plany zrealizowane w całości - prawdziwa zima piękna trasa piękne widoki i piękne zdjęcia. Tylko trzeba wracać w doliny.