Kontynuacja wycieczki z dnia poprzedniego (odnośnik do opisu) . A za razem próba zrealizowania planów z porzedniej zimy (odnośnik do opisu) .
Noc w schronisku upłynęła mi głównie na słuchaniu wiatru. Choć turystów nie było wielu.
Rankiem wyszedłem w ciemność. Czołówka była nieodzowna. Szedłem od początku w rakach, jak się później okazało należało je ubrać dopiero za Przełęczą Iwanicką. Ale nie zdecydowałem się na przebieranki w lesie, cóż mój wywiad z dnia poprzedniego się pomylił. Szarym lasem szedłem szybko. Mimo że poza granicą lasu byłem o 7 (czyli przed wschodem słońca), słońce się nie ukazało. Był lekki mrozik a śnieg przyjemnie twardy. Już na podejściu na grań Ornaku wiatr był miejscami trudny do zniesienia.
Zaś na górze wiało niemiłosiernie. Trudno było utrzymać się na nogach, właściwy kierunek marszu utrzymać było jeszcze trudniej. Dodatkowo co jakiś czas pojawiały się jeszcze silniejsze porywy. Brak słońca powodował że było zimno. Poruszałem się jednak do przodu.
Krajobraz nie był adekwatny do daty (mało śniegu) ale jego surowość robiła dobre górskie wrażenie i zachęcała aby pójść dalej. Zaś ciekawe światło nakazywało fotografowanie. Na Zadnim Ornaku (w skałach) postanowiłem się trochę osłonić, posilić i zmienić rękawice.
Wtedy wyszło słońce, toteż szybko wróciłem na grań aby się ogrzać. Natychmiast palce odmarzły, ale pojawiło się coś jeszcze. Wiatr który do tej pory wydawał się być "oswojony" (choć pewnie wielu by powiedziało że dupę urywa) stawał się niebezpieczny. Majtał mną jak listkiem, były chwile gdy nie dało się mu przeciwstawić, jedynie przywarcie do ziemi i zaasekurowanie się jakimś żelastwem dawało bezpieczeństwo.
Powodzenie wyjścia na Bystrą czy Starorobociański Wierch, co było celem na dziś było mocno zagrożone. Nie traciłem jednak nadziei. Na Kotłowej Czubie jednak mimo niskiej pozycji tylko złapanie się kamienia uchroniło mnie przed poszybowaniem gdzieś z wiatrem. Żarty się skończyły. Ostatnią próbą było osiągnięcie Siwej Przełęczy co i tak nie było łatwe.
Z uwagi na to iż wiatr się jeszcze wzmógł, a widok tego co dzieje się w górze był jednoznaczny. Postanowiłem uznać za "sukces" iż dotarłem do tego miejsca i wracać. Góry dawały mi jasno do zrozumienia że nie chcą mnie widzieć dziś na szczycie, należało kolejny raz uznać to z pokorą.
Bardzo nie chciałem iść Doliną Starorobociańską, nic tak by mnie nie przygnębiło jak po braku powodzenia szczytowego, zejście szarym lasem. Postanowiłem wracać granią. Na powrót przyjąłem strategię podbiegania między podmuchami a w czasie podmuchu przyziemiania. Sprawdziło się to dobrze. Choć podmuchy były jeszcze silniejsze i trwały nie kilka (jak na początku) ale kilkanaście - kilkadziesiąt sekund. Ponad to cały czas oczywiście niosły ze sobą kryształki zmrożonego śniegu.
W tym wszystkim dynamika krajobrazu była wyśmienita, światło zmieniało się tak, że w zasadzie można było robić zdjęcia seryjne i każde było by inne. Czułem się dobrze, trasa w takich warunkach dawała satysfakcję ... i ta samotność - wszystko jak lubię. Co do samotności to spotkałem po drodze jednego turystę który też lubi powalczyć z górami (przeszedł krótki kawałek granią i zawrócił). Miałem wreszcie człowieka na zdjęciu, o co zwykle w moich terminach wyjść niełatwo
W prowizorycznym "Igloo" osłoniłem się na chwilę od wiatru i zacząłem schodzić w dół. W okolicy żlebu Piszczałki zszedłem lekko w dół aby mieć dobry kadr. Wiało akurat w dobrym (fotograficznie) kierunku. Po zdjęciach schowałem aparat do plecaka. Mgnienie oka i niezaasekurowany plecak z podmuchem wiatru zsunął się sporo w dół. Na szczęście nie na sam dół. Udało mi się go dostrzec i jak najszybciej się dało zszedłem do niego.
Stok w tym miejscu jest stromy i był nawiany, zaś nasłoneczniony śnieg był paskudny. Lepił się do raków mimo osłon przeciwśnieżnych. A było go sporo. Po odzyskaniu plecaka zdecydowałem się na trawers w okolice mojej drogi wyjściowej, gdzieś na przeciwko Kominiarskiego Wierchu....tu gdzie byłem było nieładnie.
Gdyby śnieg był inny to dało by się zejść (zjechać) na wprost. A tak to na dół nieładnie i stromo do góry daleko. Zdecydowałem się na opadający w dół trawers. Wiedziałem że nie będzie lekko bo śnieg był lawiniasty jak cholera. Ale nie były to zatrważające ilości tegoż, dlatego uznałem że jest względnie bezpiecznie.
Przeszedłem najbardziej niebezpieczny bo najgłębszy i najbardziej stromy a bezkosówkowy odcinek "biegiem" prawie. Po odpoczynku i oczyszczeniu raków ze śniegu (ponad 20 cm warstwa !). Zacząłem spokojnie pokonywać następny fragment trasy. Śniegu było tam mniej, ale bardziej lepliwy - tak że co kilka kroków należało go otrzepywać...
A tu nagle trach. Lawina. Pękło na długości kilkudziesięciu metrów w jedną i drugą stronę ode mnie, od góry na metr i zsunęło się błyskawicznie. Warstwa kilkadziesiąt centymetrów do cieniutkiej zmrożonej powłoki. Typowa miękka deska. Nie dała rady mnie pociągnąć, bo stałem mocno na dopiero co odśnieżonych rakach a w chwili pękania wbiłem mocno kijki. Ale efekt był dla obserwatorów ponoć spektakularny.
Właśnie kilka osób schodziło nie osiągnąwszy nawet grani ze względu na wiatr. Na Przełęczy Iwanickiej spotkałem tą samą ekipę z którą minąłem się dzień wcześniej pod Przełęczą Tomanową. Po krótkim odpoczynku w schronisku szybko ruszyłem w dół. Tym razem zły na pogodę i znikający śnieg. Który od wczoraj zamienił się na drodze w potok, zaś górale zmienili sanie na wozy. Piękny wyjazd tej dziwacznej zimy. Nie udało się w pełni zrealizować zamierzeń. Góry okazały się dziś niegościnne, bo nie udało się zdobyć ani Bystrej ani Starorobociańskiego, bo wiatr, bo incydent lawinowy...Ale zdjęcia udały się wyśmienicie. To co cenię w fotografii górskiej, objawiło się oczom mojego obiektywu. Kolejny dobry czas spędzony w Tatrach.