To zapewne przejaw przewlekłej choroby tatrzańskiej. Dawno nie będąc w Tatrach niemal fizycznie odczuwałem potrzebę bycia tam. Czytanie zaś różnego rodzaju literatury górskiej, co czynię namiętnie miast rzeczoną potrzebę zaspokajać – tylko ją podsycało. W Tarach dwójka lawinowa. Nie będzie dziwnym (dla czytających opisy innych moich wycieczek) iż wyszarpana wręcz możliwość wyjazdu w góry (a należało by raczej powiedzieć iż czas podarowany mi przez rodzinę) pokryła się znów ze złą formą. Byłem wyczerpany chorobą i swoją i dzieci, zaś za mną równie wyczerpujący tydzień. Ale poddać się nie miałem zamiaru. Co więcej akurat w tym samym czasie chęć wyjazdu w góry rozważał Jacek. Tak, że znów nie pojechałem w Tarty sam.
Z parkingu w Kirach wyszliśmy szybko na Polanę Stoły. Od pewnej wysokości krajobraz był bardzo zimowy. Las w głębokim śniegu, ale wiatru i widoczności brak. Od 1350 m.n.p.m zalegała mglista chmura. Z drugiej strony, dzięki nawet takiej trasie dzień nie był górsko stracony.
W nocy, co jest regułą w schronisku prawie nie spałem. Akurat 5 marca przypada trzecia rocznica pierwszego zimowego wejścia na Broad Peak w Karakorum. Dokonał tego zespół: Berbeka, Bielecki, Kowalski, Małek. Podczas nocnego zejścia zginęli Maciej Berbeka i Tomasz Kowalski. Doskonale pamiętam tamten czas i emocje (o sukcesie szczytowym dowiedziałem się w schronisku – akurat byłem w Tarach, zaś o tragedii już w domu). Jakoś tak jest że dotykają i obchodzą mnie takie wydarzenia. Rozpalają emocje i zaprzątają umysł. Zapewne był to jeden z powodów schroniskowej bezsenności tej nocy.
O 5 wyszliśmy w ciemny las. Był niewielki tylko mróz. Pierwsze co zwróciło moją uwagę to już wcześniej w nocy czyste rozgwieżdżone niebo, zaś rano silny wiatr. Z tego powodu obawiałem się że łatwo nie będzie. W planie był Starorobociański Wierch-Klin. Już kilka razy nieudanie podchodziłem do niego w zimie. (Do Siwej Przełęczy przy ekstremalnym wietrze - odnośnik do opisu) . (Do Siwego Zwornika w śnieżnej i lawiniastej pogodzie - odnośnik do opisu) . Plan wejścia na grzbiet Ornaka przed wschodem słońca nie powiódł się. A w miarę mozolnego zdobywania wysokości w ciężkim śniegu coraz bardziej dokuczał wiatr. Na górze już ewidentnie, nie bójmy się tego określenia d... urywał. Wiało akurat w twarz utrudniając, a w chwilach porywów uniemożliwiając marsz. Nie była to jeszcze moc znana z poprzedniego wyjścia (Do Siwej Przełęczy przy ekstremalnym wietrze - odnośnik do opisu) .. Tylko że tym razem było zimniej, a wiatr niósł więcej śniegu i kryształków lodu. Zaś słońce operowało z wielką oszczędnością.
Nie było jednak co się rozczulać – taka była pogoda i w taką należało iść. Ja prawdę mówiąc lubię takie warunki. Góry mają wtedy charakter pewnej niedostępności. Jest wtedy gwarancja samotności a już na pewno tłumów na szlaku nie ma się co spodziewać. Tylko szczyt jest trudniejszy albo i niemożliwy do zdobycia. Jednak tu celem jest droga. A ta była piękna. Śnieżna sceneria z interesującą dynamika chmur i ławic śniegu które wzniecane przez wiatr równo konkurowały z owymi chmurami w przykrywaniu słońca. Czynnik chłodzący wiatru dawał się we znaki bo mimo forsownego marszu zaczęły nam nieco przymarzać paluszki.
Poszukiwania zacisznego miejsca w skałkach Ornaku spaliły na panewce. Ale i tak zatrzymaliśmy się na posiłek i łyk ciepłej wody. Jacek przebąkiwał coś o odwrocie. Odcinek do Siwej Przełęczy to już konkretna walka z wiatrem który był wprost porywający...Kilka podmuchów rzuciło nami o ziemię. W końcu jednak dzięki dużej determinacji osiągnęliśmy Siwą Przełęcz. Miałem wielką ochotę przyjrzeć się z bliska Siwym Turniom, a jak by pogoda się poprawiła to iść dalej. Prawdę mówiąc na taką poprawę od rana po cichu liczyłem – czasem tak jest że po porannym wietrze później jest spokojniej. Nie tym razem. Pogoda raczej się pogorszyła...
Krok po kroku z dużą ostrożnością walcząc z wiatrem i śniegiem jak również czekając czasem na widoczność posuwaliśmy się na przód. Jednak na tym odcinku wiatr niósł znacznie większą ilość śniegu z kryształkami lodu (może prócz śniegu zwiewanego był lekki opad świeżego) brakowało więc widoczności. Co więcej odłożyły się spore świeże depozyty śniegu póki co luźno przylegające do starych nawisów i zasp. Co stanowiło realne zagrożenie lawinowe. Co raz odrywały się niewielkie deski. Niektóre z nich natychmiast odwracał wiatr i walił nimi w nas. Póki co sytuację oceniałem jako : ciężko, trudno i niebezpiecznie. Ale w mojej skali nie „bardzo niebezpiecznie”. Można było więc próbować iść wyżej. Kiedy jednak dobrnęliśmy w okolice kulminacji Siwych Turni zaczęło być „bardzo niebezpiecznie”. Widoczność jeszcze spadła, a porywy wiatru stały się intensywniejsze. Poczułem się niepewnie.
Gdy na grzbiecie Ornaka wiatr rzucał nas na podłoże nie miało to bezpośrednich niebezpiecznych konsekwencji, w tej okolicy jednak mogło skutkować lotem gdzieś daleko w dół. Nie raz już musiałem w zimie zawracać właśnie z tego miejsca. Tak stało się i tym razem. Niejako na potwierdzenie słuszności decyzji nastał silny podmuch wiatru który nakazał natychmiastowe przyziemienie, zasypał zmrożonym śniegiem już i tak ledwo prześwitujące gogle tak że trzeba było iść na razie bez nich. Mrużąc mocno oczy aby i ich śnieg nie zlepił. Bardzo ostrożnie osiągnęliśmy Siwą Przełęcz i mozolnie szliśmy w górę. Siła aktualnych podmuchów była tak duża że co kilka kroków przywieraliśmy do ziemi.
Nie trudno było skonstatować ... dobrze że nie jesteśmy teraz tam wyżej na zboczu Starorobociańskiego Wierchu. Dodatkowo musiałem się zatrzymać na dłużej aby poprawić zawiązanie buta (oczywiście należało to zrobić znacznie wcześniej) – nie dało się już bardziej ściskać go paskami raka. Miałem wrażenie ze wiatr tylko o maleńki procent nie dorównywał sile wiatru sprzed kilku lat – gdy zawróciłem z Siwej Przełęczy (Do Siwej Przełęczy przy ekstremalnym wietrze - odnośnik do opisu) . Dalsza droga powrotna to w zasadzie walka o każdy krok.
Na pewnym etapie silne podmuchy zmieniły się na mocny wiatr ciągły i stwierdziliśmy iż nic nie daje przeczekiwanie ich w przyziemieniu. Należało więc mocno oprzeć się na rakach i kijkach i z głową zgiętą przy śniegu iść krok po kroku. Wyszło za to słońce co nas trochę ogrzało. To wszystko kosztowało mnóstwo sił. Po zejściu z grzbietu Ornaka w lesie usiedliśmy na chwilkę aby coś zjeść i wypić. Przy okazji wysypałem z plecaka kilka litrów śniegu. Do schroniska dotarliśmy w dobrej formie, choć bardzo zmęczeni. Miałem poczucie że zrobiliśmy nawet więcej niźli się dało. Gdyby nie decyzja o odwrocie mogło by się nie udać bezpiecznie wrócić, bo na zboczu Starorobociańskiego było by znacznie gorzej i bardziej niebezpiecznie. A nawet gdyby udało się uniknąć wypadku to ubytek sił mógłby spowodować silne wyczerpanie naszych organizmów i nie wiadomo jak by się rzecz skończyła. W końcu nasza wyrypa trwała 9 godzin. To z perspektywy czasu brzmi może śmiesznie bo to niby tylko Tatry Zachodnie a nie Himalaje, ale tak właśnie odbierałem rzeczywistość.
Podczas całej trasy spoglądaliśmy w kierunku początku naszej wycieczki jako że dwoje młodych chłopaków poznanych w schronisku miało ochotę iść naszym śladem – tylko że 2-3 godziny później. Jak relacjonowali wieczorem gdy poczuli wiatr na podejściu pod grzbiet Ornaka natychmiast zeszli i zmienili plany – uważali że nie da się iść w taką pogodę. Jak się więc okazało w ten dzień nikt nie wyszedł nawet na Ornak. Była więc przygoda w Tarach i to prawie w samotności. Dzięki trudnej pogodzie było także jednak jakieś tam górskie wyzwanie z jak się zdaje rozsądnie kalkulowanym ryzykiem. Bardzo dobry tatrzański dzień. Mimo pięknej drogi z perspektywy czasu szkoda jednak szczytu ale ... góry nie zechciały nas dziś na nim gościć. Będę się jednak jeszcze napraszał.
Ten rejon Tatr jest dla mnie zimą raczej niegościnny. Pod Bystrą też podchodziłem nie jeden raz, aż w końcu wszedłem. (Bystra zimowa - odnośnik do opisu)
Następny dzień to już powrót z Tatr. Całą noc mocno wiało, na tyle iż jedno z drzew które już nie jedno tu przeżyło zwaliło się na drogę wiodącą Doliną Kościeliską. Tarasując przejście. Poszedłem w kierunku Ciemniaka ale bez jakiś specjalnych ambicji. Po porannym pięknym słonku i pędzących chmurach została...śnieżyca. Regularna zamieć śnieżna. Na Polanie Upłaz było (mocno biorąc pod uwagę proporcje) prawie jak na Ornaku wczoraj. Pozwoliło to dotrzeć jedynie do Pieca. Przy zejściu ociepliło się znacznie, na dole padał deszcz. Wiatr zelżał. A ja schodziłem do Kirów.
Oj dawno nie było mi dane spędzić tyle czasu w Tarach, piękny czas. A jeszcze idąc z rana Doliną poczułem pewien procent niegdysiejszej mocy. Tatry mnie uzdrowiły jak można by powiedzieć, albo na inny sposób już mniej romantyczny : czyste powietrze tatrzańskie zdołało wyprzeć z organizmu trujący krakowski smog. Pozwoliło odetchnąć pełna piersią do najgłębszych oskrzelików i postawić do pionu wszytkie komórki organizmu ! Pod względem fotograficznym warunki bardzo trudne tak dla sprzętu jak i fotografującego. Była to urozmaicona walka z niedoskonałością urzadzenia i gwałtownością pogody. Po części wygrana, ale i tak podczas edycji musiałem usuwać dziesiątki plamek które obrazują wilgoć i zanieczyszczenia osiadłe na matrycy. Ale zdjęcia ukazują namiastkę emocji tego dnia i piekno Tatr nawet w trudnej pogodzie. A o to przeceiż chodzi.