Jak na letnią porę i samotną jednodniówkę przystało wybrałem klasyk w okolicy Doliny Gąsienicowej czyli Orlą Perć. Prognozy zwiastowały burze więc nic tylko jechać na zdjęcia burzowe – czyli jedyną z niewielu rzeczy wartych uwagi w środku słonecznego dnia w górach – rozpatrując tylko pod względem fotograficznym oczywiście.
W autobusie jeden pewny siebie i hałaśliwy znawca gór pouczał swoje towarzystwo, ale de facto pół autobusu iż w góry to się jeździ tak: najpierw dojazd do Zakopanego, później w następnym dniu dojście do schroniska i dopiero na trzeci dzień gdzieś powyżej. No tak, on był z Poznania (co też głośno objawił). Ja jednak spróbowałem po swojemu zwłaszcza iż czasu miałem akurat na 1 dzień.
Szedłem sobie w wolnym tempie. Ludzi mijałem naprawdę niewielu, jak na wakacyjna porę. Więc zaznałem samotności. Co mi jak zawsze odpowiadało. No i samo dotknięcie nagiej skały przynosi zawsze wielką radość. A propos tego ostatniego jednak muszę wrócić do kontuzji opisanej w poprzedniej opowieści (Tatry – Sławkowski Szczyt – noc na szczycie i tajemnica) .
Powspinałem się z przyjemnością – prawdę mówiąc kiedyś lubiłem przejść Orlą Prerć używając ułatwień tylko w kilku miejscach. Tym razem jednak dużo używałem łańcuchów. Ale jak sie nie bać skoro miałem przypadki kiedy chciałem dynamicznie sięgnąć do chwytu a ręka zatrzymała się w pół drogi, kontynuując ruch dopiero po chwili i pewnych zabiegach, a gdy próbowałem się zaprzeć lawa strona po porstu nie trzymała – wata, można było co najmniej rąbnąć twarzą o skałę...
Nic to, bo druga ręka i nogi wykonywały robotę prawidłowo zaś nawet i na lewej po złapaniu chwytu czy łańcucha mogłem wisieć, ale to nie ta pewność co być powinna, bo o podciągnięciu się nie mogło być mowy. Termin do naurologa mam .. tak odległy że skończę może ten temat.
Na Kozim Wierchu spędziłem kilkadziesiąt minut i spotkałem zaledwie kilka osób. Później jeszcze póki szlak Szerokim Żlebem i Perciowy biegły razem także kilku turystów. Następnie już samotność aż do Zmazłego Stawu. Szczegóolnie lubię Żleb Kulczyńskiego to taki kawałek prawdziwego terenu który żyje i daje sie we znaki. Ogólnie byłem mocno zmęczony – przytrafiły się jakieś małe urazy i oszczędzanie kolana – stąd czas kiepski.
Ale pobyt w Tatrach i pogłaskanie skały zawsze dużo daje. Choć trasa przechodzoa już tyle razy i w zimie i wlecie (choćby tu: (Tatry – z Pustej Dolinki na Kozi Wierch) , albo (trasa identyczna do niniejszej) ) zawsze cieszy.
W przeceiwiństwie do zetknięcia z rzeczywistością w dolinach. A bo co powiedzieć kiedy autobus do Krakowa jechał mimo puściutkiej drogi 40 minut dłużej. Dlaczego? - jakieś osoby zasłuchane w swój rzężący dość głośno tablet zapomniały wysiąścć w Lubniu a później się awanturowały że kierowca się nie zatrzymał i domagały się żeby zawrócił. Wybuchła nieprzyjemna afera. To tak żeby nie było za miło...Zdjecia, takie jak pora dnia i roku – kilka nowych kadrów mimo tak znanej okolicy udało się wypatrzeć. Ale dziś nie o to głównie chodziło.