Ciekawe i potrzebne informacje o regionie Pienin, okolicach Szczawnicy. Także mapa sytuacyjna obszaru, ogólne wprowadzenie do turystyki rowerowej na tych ziemiach, jak również fotografie i kilka ciekawostek można znaleźć na stronie wprowadzajacej Przewodnika Rowerowego po Pieninach : (Pieniny na Rowerze)
To klasyczna wręcz i jedna ze znakomitszych wypraw w rejonie Małych Pienin. Trudna wyrypa, bogata w warianty, długa i urozmaicona technicznie. Albo krótka, ale intensywna – do wyboru. Doprawiona w każdym z wariantów niesamowitymi widokami, dokładnie wpisującymi się w krajobraz tych ziem. Piękno krajobrazu i emocje opisują najlepiej tę rasową pienińską wycieczkę.
Często zaczynam ją w Szlachtowej (darmowy parking pod kościołem). Samochód można także zostawić pod Wąwozem Homole. Ów wąwóz warto przejść. Polecam jednak na to bardzo wczesne godziny poranne, bo inaczej dziki tłum gwarantowany. Co w połączeniu z bezsensownymi stalowymi ubezpieczeniami łatwych skałek może być za dużym wyzwaniem dla normalnych turystów... Ważne, że po tych "udogodnieniach" ewentualny przejazd owego wąwozu na rowerze jest bardzo mocno utrudniony. Nie warto próbować.
Wracając do trasy rowerowej …
Pierwszym wyzwaniem jest wspinaczka do schroniska pod Durbaszką.
Z asfaltu skręcamy w dobrze oznakowanym miejscu. Czeka nas sporo wysiłku, bo jest stromo, miejscami wymyta droga. Ale jest pięknie, widokowo, klimatycznie. Z każdym zakrętem góry coraz bliżej a wioski nikną w dolinach. Blisko schroniska bacówka i niejednokrotnie kilkaset owiec. Ale te zwierzęta jak i ich opiekunowie stanową w tym miejscu zwykle jedynie atrakcję dla lubiących takie spotkania a nie problem. Choć prawdę mówiąc pewnego wieczoru bacówkowy pies (owczarek podhalański z jakimś kolegą mieszańcem) puścił się za mną w pogoń. Ale to było przy zjeździe – instynkt zwierzęcia zadziałał na mój szybki ruch, jednak zwierzak nie utrzymał mojego tempa. Warto być tu w Pieniach przygotowanym na takie zdarzenia i zachować zimną krew, bo jadąc 40 km/h w trudnym terenie nie da się ot tak kopnąć w pysk wielkiego i pewnego siebie psiska.
Schronisko pod Durbaszką jest miłym, dobrze wyposażonym obiektem, (ciekawym pomysłem jest pozostawienie samochodu na dole i nocleg tutaj) po takiej wspinaczce z chęcią wypijemy tu łyk wody (chyba że zatrzymujemy się na noc - w takim razie i inne napoje są adekwatne, a może nawet zasłużone.) Jeśli jednak to dopiero początek wycieczki, to przed nami dalszy podjazd, (na szczyt od którego nazwy wzięła się nawa schroniska) w dwu wariantach: albo lekko wznoszącym się trawersem albo wprost. Wariant prosty wiedzie po trawkach na sam szczyt – ciężko się jedzie ale da się. To mozolne (przy podjeździe) około 110 metrów przewyższenia – za to daje sporo frajdy przy zjeździe. Taki zjazd na pieszych turystach także robi wrażenie ! Szczególnie jeśli zakończony przy schroniskowych ławeczkach, po pokonaniu ładnie i z wdziękiem tamtejszych kamiennych schodów. Wariant łagodny (trawers Durbaszki w prawą stronę – w kierunku Szafranówki) nie sprawia żadnych problemów. Jak już dojedziemy na górę, oczom naszym objawi się droga samym grzbietem masywu. Bardzo lubię to miejsce, widokowe i dające tyle możliwości. Teraz podejmujemy decyzję czy w prawo czy w lewo?
Jadąc w lewo () szybko dojedziemy, piękną grzbietową drogą w okolice Wysokiej. Warto wiedzieć, że jest to najwyższy szczyt Pienin (1050 m. n.p.m.). Była by nie lada gradka, zdobyć ją na rowerze, jednak nic z tego. Chyba że jesteś mistrzem w trialu rowerowym i skaknie po skałkach nie jest Ci obce! Podjechać w pobliże szczytu jak najbardziej, (jest pięknie), powalczyć trochę na siłę ok, ale o wyjeździe na szczyt na rowerze należy zapomnieć. W pewnym miejscu zatrzymają nas trudne skałki – więc... Ja po krótkiej walce odpuściłem. Można tu zostawić rower i zdobyć Wysoką per pedes! Ale jest też inny ciekawy wariant. Zjazd łąką, opadającym trawersem i z nawiązaniem do szlaku prowadzącego na Wysoką z Jaworek, co otwiera dalsze możliwości łącznie z długim i pięknym wjazdem na Prehybę (albo tylko w jej okolice) przez Dolinę Białej Wody i Obidzę... Ale to wariant długi i bardzo wymagający. Postaram się go opisać jako oddzielny artykuł, bo rzecz warta tego. Póki co jedynie anonsuję taki pomysł, bo dobrze jest wiedzieć, że spod Wysokiej, urokliwymi, pienińskimi łąkami można zjechać w dół i dalej kontynuować wycieczkę. Myślę że szczególnie ci którzy nocowali w schronisku pod Durbaszką i przejchali już cały grzbiet w kierunku Szafranówki będa zaintereswani wspomninym wariantem.
Można oczywiście spod Wysokiej wrócić na Durbaszkę i kontynuować główny wariant (prawdę mówiąc zwykle to właśnie czynię) albo w ogóle tam nie jechać tylko od razu spod Durbaszki skręcić na prawo czyli w kierunku zachodnim.
Droga na prawo () może doprowadzić nas aż do Szczawnicy (np. przez Szafranówkę) z odwiedzinami na wszystkich wierzchołkach pasma na którym się znaleźliśmy ! Jazda jest pierwszej klasy: widokowa ale też można się rozpędzić, choć pod kołami miejscami koleiny i duże prawdopodobieństwo spotkania pieszych turystów. Pamiętajmy że to szlak pieszy i nie możemy wymagać od piechurów że będą pierzchać sprzed naszego koła. Ja w prawdzie spotkałem tam samych wyrozumiałych turystów, kórzmy już z daleka widząc pędzącego koleiną Franka – mojego syna (wtedy 10 lat) zmienili tor swej wędrówki rozumiejąc że przy takiej prędkości przeskoczenie w inną koleinę jest problematyczne.
Warto po raz kolejny zwrócić uwagę iż w tych okolicach bytują zwierzęta, nie mam na myśli zwierząt dzikich, które dbają o to aby pozostać niewidocznymi, ale: owce, konie, krowy, psy... Owe na ogół także nie sprawiają kłopotów, jeśli są właściwie dozorowane. Ale takie rzeczy to nie w Pieninach... Pięknego niedzielnego wieczoru jechałem ze Szlachtowej żółtym szlakiem pieszym. Ciężka wyrypa, szczególnie dla roweru o najmocniejszym przełożeniu 30/42. W pewnym miejscu, już gdzieś na grzbiecie w kierunku Durbaszki, jechałem może 7 km/h, cierpiąc na kolejnym podjeździe. Dźwięk, który rozlegał się po okolicy z coraz bardziej intensywnym natężeniem, przybrał realne, acz obfite kształty łaciatych zwierząt. Z pobliskiej górki zeszło i zagrodziło mi drogę stado krów. Wielkie alpejskie dzwonki na szyjach, w zestawie głównie krowy, ale widziałem także byka. Miały gdzieś mnie, mój rower i szlak. Patrzyły tylko spode łba na moją krwiście czerwoną koszulkę. Taką właśnie jak płachta torreadora. Szykowała się zemsta za wszystkie korridy. Gdyby była otwarta przestrzeń na moim rączym Giancie Trance (pomimo iż nie jestem zwolennikiem tego obszaru hiszpańskiej kultury) gotów bym był podjąć rękawicę rzuconą przez byka... Ale nie było miejsca, bo zwierząt przybywało. Bezczelnie pchały się na mnie. Na pokrzykiwania nie reagowały, przemocy używać nie chciałem. A róg czy to krowy czy byka z łatwością przecina ciało nawet najtwardszego kolarza ! Rozglądałem się za jakimś pastuszkiem, bacą, poganiaczem, juhasem, słowem za człowiekiem który mógłby wziąć odpowiedzialność za stado. Nic ! Szerokim łukiem i męczącym, trudnym trawersem w wysokich trawach upstrzonych krowim łajnem i zrytym kopytami objechałem zwierzynę resztkami sił... Ale co to? Na czele stada kroczy dostojnie i środkiem drogi samotny koń. Na dziko bez uprzęży. Wytężam wzrok, kroczy sam, bez człowieka. Co chwilę parska. Krowy idą za nim jak za panią matką. Groteskowa i surrealistyczna wręcz scena... Wreszcie nawiązałem się do szlaku i ruszyłem szybko, bo akurat zaczynał się spadek. Później żona przypomniała mi spotkanie z bykami w Alpach w drodze na Triglav. Tam kijkami trekingowymi rozpędziłem namolne zwierzęta.
Szlak niebieski (pieszy) wiedzie zboczem Wysokiego Wierchu 898 m n.p.m. () czasami trudno jadąc tamtędy sobie tego wariantu odmówić. Watr we włosach, szybko podejmowane techniczne decyzje i prędkość to jest coś co tygrysy lubią najbardziej. Wspomniany szczyt jednak warto odwiedzić. Jest to bardzo ładnie górujące nad okolicą wzniesienie, przez które przebiega granica polsko-słowacka. Aby tam dotrzeć należy skręcić z niebieskiego turystycznego szlaku w lewo i wspiąć się na tą stromą górę.
Jadąc tam samotnie podczas deszczu byłem przekonany że w takich warunkach w tym miejscu z pewnością nikogo nie spotkam. Na szczycie zatrzymałem się aby popatrzeć na świat i trochę podyszeć. Po chwili doznałem znacznej konfuzji: zobaczyłem kilkadziesiąt hełmów i dwa razy tyle spoglądających na mnie w całkowitej ciszy oczu. Okazało się że ćwiczył spory oddział jakiejś formacji militarnej w pełnym rynsztunku w mundurach i z bronią. Trzeba przyznać że niesamowicie potrafili się kamuflować – stopili się z tłem i nie poruszali, zauważyłem ich dopiero z kilku metrów. Fakt nie miałem potrzeby być przesadnie czujnym i nie spodziewałem się tu nikogo, ale i tak manewry w aspekcie kamuflażu i tolerancji przemoknięcia chyba można im zaliczyć celująco.
Z Wysokiego Wierchu można zjechać żółtym szlakiem na Słowację i kontynuować wycieczkę po tamtej stronie Małych Pienin, z możliwym dojazdem do Przełomu Dunajca przez Leśnicę. Próbowałem tego wariantu, ale w deszczu zjazd nie był przyjemny, a po tamtej stronie było jakby bardziej mokro. Ot zaliczona przygoda, ale bez fajerwerków. Więcej na temat tej propozycji, można znaleźć tu: (Pieniny na Rowerze, Czerwony Klasztor z powrotem przez Limierz Wysoki Wierch), gdzie zamieściłem opis wycieczki tyle, że od drugiej strony. Godny rozważenia jest wjazd na pobliski Rabsztyn (choć tam stromo - wiec raczej techniką hybrydową: rowerowo - pieszą), mnie jednak zanęciła wąska ścieżyna żółtego szlaku (pieszego), niknąca gdzieś między drzewami. Jechałem więc dalej żółtym, ale na polską stronę, i szybko połączyłem się z porzuconym wcześniej szlakiem niebieskim. Znów czas na decyzje co do dalszej drogi: można np. zjechać do Szlachtowej żółtym szlakiem pieszym.() Oznaczenie jest ewidentne. Skręt w prawo o 90 stopni. Zrobiło się ciekawie – w lesie zaczęły się wyżłobione przez wodę koleiny. Nie ma tam sugerowanego szlaku rowerowego, ale braki przeciwwskazań, aby tam jechać, pamiętając jedynie, że ktoś może tamtędy podchodzić! Zamiast wspomnianego skrętu pod kątem prostym sugerowałbym jednak pojechać może jeszcze 200 metrów grzbietem i tuż przy granicy lasu przeprowadzić trawers opadający (prawo-tył), łagodnie łączący się z właściwym szlakiem żółtym. Dalej, po krótkim odcinku wzdłuż lasu, dojeżdżamy do olbrzymiej łąki. Właściwy szlak żółty wiedzie skrajem lasu na lewo, a później zagajnikami. Napotkamy tam kamienie, czasem jest tam mokro. Jeśli ktoś w tym miejscu podzieli ze mną tęsknotę do zwykłej pienińskiej łąki, polecam efektowny zjazd przez środek wspomnianego pastwiska, wije się tamtędy droga. Zjazd jest cudowny, w kilku odcinkach lekkie, łatwe, ziemiste progi, ale w zasadzie droga gładka i bardzo szybka. To jakby kontynuacja zjazdów grzbietowych opisanych parę akapitów wcześniej. Dalszy odcinek to las z drogami kamienistymi, wymagający trochę uwagi. Szybko znajdziemy się na asfalcie. Wspomnianą drogę (przez łąkę) przy zjeździe znajdziemy bez trudu – widać ją doskonale. Za to jej początek przy podjeździe może być do znalezienia nieco trudniejszy. Aby trafić, należy po prostu spoglądać na lewo od żółtego szlaku. Miejsce odejścia to stromy podjazd błotnisto-szutrowy wiodący na ewidentnie odkryty i rozległy teren.
Jeśli nie chcemy jechać szlakiem pieszym, możemy zjechać przez Jarmutę.() Jarmuta (z charakterystyczną wieżą z antenami na szczycie) to ciekawe wzniesienie górujące nad Szlachtową – ma ładny kształt, ale w większości jest pokryta lasem. Jarmuta może być atrakcyjnym celem samym w sobie. Można tam dotrzeć z drogi asfaltowej łączącej Szlachtową ze Szczawnicą. Jeden z wariantów przewiduje skręt tak jak na stadion klubu sportowego,
który nazwę zaczerpnął od górującego nad jego siedzibą wzniesienia. Albo skręcić nieco wcześniej, koło mostu w przebiegu drogi z Szlachtowej do Szczawnicy. Ten wariant jest bardzo ciekawy, bo przed nami kilka przejazdów przez szeroki w tym miejscu potok Grajcarek. Na Jarmucie jest mnóstwo stromych – karkołomnych wręcz – ścieżek, naturalnych i trochę także wybudowanych przez człowieka, nadających się śmiało dla bardziej ekstremalnych koneserów kolarstwa. Są to trasy wytyczone raczej dla motocykli i często ujeżdżane, ale na niektórych da się również poszaleć i na rowerze. Trasy są trudne i niebezpieczne… Brzmi jak reklama? Nie jest to w żadnym razie plac zabaw dla rowerów. Jedna istotna uwaga: ta góra to mekka motocykli właśnie oraz quadów. Bywa, że kierowcy tych maszyn jadą ponad swoje możliwości i trzeba się przed nimi ratować. Osobiście, głównie z tego powodu, nie bardzo lubię ten rejon. Choć widoki stamtąd są bardzo rozległe i kształcące w zakresie upatrywania tras zapraszających na wycieczkę. Natomiast wymagania techniczne tras dają duże możliwości rozwoju kolarzowi górskiemu lubującemu się w naturalnych górskich trudnościach. Niektórzy nazwali by takie podejście enduro.
W opisywanym wariancie nie uwzgledniłem zdobycia samego wierzchołka tej góry. Można to oczywiście uczynić (a dla widoków warto) i wrócić do opuszczonego pumktu trasy, albo zjechac inną z dróg. Teren jest na tyle czytelny, że trudno sie zgubić. Choć trudności będą większe niźli w poniższym opisie podstawowego wariantu.
Wróćmy, więc do opisu trasy w głównym wariancie. Zjazd do Przełęczy Klimontowskiej () z początku lekko euforyczny, po chwili już dość czujny, ponieważ w lesie są wyżłobione przez wodę koleiny i sporo błota. Dalej znów początkowo zachęcająco, a później… Jak to ująć? Tę trasę (jest na mapach oznaczona jako trasa rowerowa, czyli raczej dla wszystkich) musiał wytyczyć pijany baca albo niezły koneser – w zależności - w zależności od interpretacji... Jedzie się stromym potokiem Klimontowskim, pełnym ruchomych kamieni położonych na błotnistym „korycie”. Mój syn, zwykle bardzo dzielny, tam miewał kryzysy, było trudno i niebezpiecznie. Ja na moim całkowicie sztywnym rowerze Giant też nie miałem większej przyjemności – ot, zjechałem bez błysku. Tyle. Za to na w pełni amortyzowanym rowerze to było piękne choć mokre spełnienie! Nie powiem, że jest to nieciekawa trasa, ale nie rekomendowałbym jej jako ścieżki rowerowej dla każdego. Przynajmniej w bardziej wilgotnych sezonach. Daje jednak satysfakcję i emocje. Na rowery trekkingowe nie polecałbym tego wariantu. Uwaga na kamienie strzelające spod kół prosto w kostkę!
Gdyby jednak z Przełęczy Klimontowskiej skręcić mocno w prawo (), zjedziemy bardzo ładną (jak na błotnistą Jarmutę) trasą, kończącą się właśnie koło wspomnianego w powyższych akapitach mostka na Grajcarku. To tam, już na dole, czekają na nas przejazdy przez ten potok. Będzie bardzo ciekawie i ekscytująco… jeśli nie spotkamy szalonych jeźdźców na quadach lub motorach. Ale ich słychać duuużo wcześniej, więc szansa na ratunek jest spora!
Aby w pełni zasmakować głównego grzbietu Małych Pienin, musimy trzymać się niebieskiego szlaku pieszego. () Bez różnicy, czy zdobędziemy po drodze wspomniany Wysoki Wierch (to ten z oddziałem żołnierzy) i Rabsztyn, czy przemkniemy koło niego trawersem. Oczywiście zdobycie Wysokiego Wierchu podnosi walor wycieczki. Droga grzbietem do Szafranówki pozornie tylko wygląda banalnie. W praktyce trudno ją odbyć bez zejścia z roweru.
Natrafimy na trudności: rumowiska skalne, korzenie czy stromizny, które trzeba będzie objechać, co z kolei może powodować lekkie trudności orientacyjne. Pamiętajmy, że jesteśmy na szlaku pieszym! Ale da się z niego trochę także i dla roweru wycisnąć, a widowiskowość trasy i jej walory turystyczne zachęcają do tego. Po drodze przejedziemy przez Łaźne Skały, przy których trawa i podszyt jest wygryziony do klepiska. Dziwne to dla kogoś nieobytego z krainą, w której rządzą owce. Ale będą i cudowne górskie, leśne ścieżki – szkoda, że krótkie.
Po osiągnięciu Szafranówki trzeba znów decydować: którędy? Kiedy byłem tam po raz pierwszy, próbowałem (z pozoru logicznie) trzymać się szlaku niebieskiego, a przemoknięta mapa nie dawała dobrego wglądu w topografię. Natrafiłem tam na takie miejsca, w których rower musiałem nieść po niełatwym terenie. Było to mozolne i niebezpieczne, tym bardziej że odbywało się w deszczu i w butach niemal bez bieżnika. W tych miejscach nawet liczni piesi turyści mieli spore problemy (niektórzy rezygnowali) i oczy im się nieco powiększały, kiedy widzieli mnie tam z rowerem na plecach. Wniosek jest prosty – nie jedźcie (idźcie z rowerem na plecach) tędy!
Warto zjechać na Palenicę – bardzo przyjemny odcinek, parę sekund i jesteśmy na miejscu (w razie czego jest tu bar). Dalej można próbować jechać do Szczawnicy przebiegiem narciarskiej trasy zjazdowej – miejscami dość stromo
i nieładna nawierzchnia, dodatkowo jedziemy szlakiem pieszym, a to dosyć uczęszczane miejsce. Więc przyjdzie zakosztować stoku narciarskiego!
Jako alternatywę proponuję pojechać z Palenicy równolegle do szlaku niebieskiego – ominiemy w ten sposób trudne skały. Tak naprawdę jadąc równolegle, czy to blisko, czy daleko od niebieskiego szlaku pieszego, każdą z dróg
dojedziemy w końcu we właściwe miejsce. Wystarczy trzymać się ewidentnej drogi i kierunku na Szczawnicę – czyli po krótkim prostym odcinku na prawo. Jadąc tędy w deszczu, natrafiłem na trudne warunki – płynął tam spory okresowy potok, glina, kamienie, woda i koleiny to bardzo trudna i nieprzyjemna mieszanka. Zważywszy na stare opony, na jakich jechałem, to przygoda była duża i bez upadków się nie obyło!
Szafranówka i Palenica to miejsca nie do końca wykorzystane rowerowo. Całoroczny wyciąg krzesełkowy, który tam funkcjonuje, to duży atut, gdyby była dodatkowo jakaś infrastruktura zjazdowa, zwabiła by część klientów z Kluszkowców. Szczerze – to sam, mimo że wolę naturalne, dzikie nawierzchnie i krajobrazy, pokusiłbym się czasem o zabawę w tamtym rejonie, traktując ją treningowo. Albo jako odpoczynek od wielokilometrowych wyryp, na których aby doświadczyć zjazdu, należy najpierw podjechać 10 kilometrów. A może dobrze że nie ma tu bikeparku – to takie nienaturalne podejście do roweru...
Koniec dygresji. Po zjeździe do Szczawnicy warto się trzymać brzegu Grajcarka, będzie chłodniej i bardziej naturalnie, niż gdybyśmy od razu pojechali do centrum uzdrowiska, prowadzi tamtędy zresztą ścieżka rowerowa. Przy wyciągu na Palenicę dobrze jest przejechać mostkiem przez potok i udać się „na Szymona” – na przeciwległym skraju parkingu jest ujęcie tej wody mineralnej. Będąc „u wód”, warto skosztować lokalnego specjału, który leczy ponoć niektóre choroby. „Szymon” jest zimny, o smaku typowym dla okolic Szczawnicy. Więcej lokalnych cieczy z wnętrza ziemi można skosztować w pijalni w głębi uzdrowiska – ale są płatne. Dla kolarzy o nieprzystosowanych do takich wyzwań kubkach smakowych, a lubiących lody, poleciłbym lodziarnię "u Jacaka". Chyba najlepsza w okolicy – 100 metrów od Szymona pod górkę. Po regeneracji w uzdrowisku proponowałbym rozważyć kontynuację wycieczki. Dla turystów z sakwami ciekawą propozycją byłby dojazd na nocleg do schroniska na Prehybie. Najprostsza droga wiedzie przez Sewerynówkę i dalej szutrówkami częściowo pokrywającymi się ze szlakiem pieszym. Dla turystów
jednodniowych powrót pod Homole albo kościół w Szlachtowej może się okazać wystarczający. W razie niedosytu zawsze można na deser pojechać Drogą Pienińską do Czerwonego Klasztoru (Pieniny na Rowerze - wycieczka do Czerwonego Klasztoru) albo do Białej Wody.
Bazując na tym serwisie opisałem ten rejon, także w artykule zamieszczonym w bikeBoard 7/2019