W Krakowie smog że aż trudno myśleć co dopiero mówić o oddychaniu. W piątek przed wyjazdem nasze mocno optymistyczne normy pyłów były przekroczone 5 krotnie. Niedawno co prawda był moment kiedy przekroczenie wynosiło 1000 %. Mówią że w Paryżu poziom alarmowy to 80 ug/m3 w Polsce 300ug/m3 (a norma 50ug/m3). Kozackie mamy płuca, bo 80 to jest w Krakowie przez pewnie ponad pół roku . Francuzi by chyba na tą okoliczność zmobilizowali Legię Cudzoziemską do walki ze smogiem, zaś Paryżan ewakuowali w Alpy. Idąc tym tropem sam, bez pomocy wojska ewakuowałem się w Tatry !
Ale do rzeczy. Zima wszędzie ładna, co dopiero w górach, zapragnąłem więc zakosztować jej pełną łyżką i trochę przewentylować moje komórki. Termin co prawda nienajszczęśliwszy bo w Zakopanem ten weekend to czas Pucharu Świata w skokach narciarskich. Czym to może grozić można poczytać tu (Bystra zimowa - odnośnik do opisu) Postanowiłem jednak pojechać, ale tak aby uniknąć wspomnianych powyżej niedogodności. Pojechałem więc samotnie o 4:40 z Krakowa. Choć już wtedy autobus był prawie pełen … kibiców, (głównie z Pomorza) to kierowca jakoś upchał jeszcze i mnie. W nocy przed wyjazdem spałem 3 godziny walcząc z jakimiś zimnymi potami i kaszlem. Jestem niestety nadwrażliwy na jakość powietrza. Nic to.
Zakopane powitało mnie lekkim mrozikiem i swądem ruskich papierosów. A nawąchałem się, bo na busa czekałem pół godziny. Czym prędzej w góry, tempo nadałem sobie średnie. Świetnie się szło drogą ubitą jak zeskok Wielkiej Krokwi. Śnieg co zawsze zaskakuje prawdziwie biały – przysłowiowo wręcz i nieskazitelny. Taki tylko tutaj!
Już koło pierwszego zakrętu spotkałem chyba kibiców bo jeden z nich nie dawał rady pokonać stromizny. Mimo iż był świetnie wyekwipowany. Prawie się wyłożył, chciałem go nawet pociągnąć ale coś wymamrotał opadłszy miękko na kolana z uniesionymi na kijkach rękami i zwieszoną głową. Podszedł w końcu do niego kolega w dużo lepszym stanie. Za to cuchnęło od nich jakimś podtrawionym alkoholem czy czym tam jeszcze jak z wesołej knajpy nad ranem. Uff czym prędzej od tej kibicowskiej atmosfery uciec w góry. Za chwilę jeden młody z „mojego” busa ubrany jak z salonu ze sprzętem górskim (łącznie z założonym kaskiem czołówką i kamerką go-pro) minął mnie nonszalancko. Pomyślałem, jakiś czas temu nikomu nie dał był się wyprzedzić. Teraz odpuściłem młokosa, ale i tak na drugim zakręcie chłopak ciężko dyszał i łapał powietrze jak ryba wyjęta z wody. Co jest? A ... Puchar Świata. Wyprzedziwszy - przyspieszyłem kroku.
Na Skupniów Upłazie zrobiło się ładnie bo w dolinach morze mgieł, a w oddali gdzieś zza Kasprowego Wierchu opalizowała poranna słoneczna poświata. Wiaterek leciutki, mróz się skrzy, kroki skrzypią wesoło - warunki doskonałe. W Murowańcu mrowie ludzi, zjadłem drugie śniadanie, nawodniłem się i w góry. Szedłem sam, nawet przez Czarny Staw Gąsienicowy przechodziłem nie widząc nikogo ani przed sobą ani za. Wreszcie miałem to po co przyjechałem. Przed żlebem odpływowym z Zmarzłego Stawu (droga zimowa w tamte rejony) ubrałem raki. Nad Zmarzłym kursanci łoili lodospady. Jakaś grupka mozolnie i niezbyt sprawnie szła już w górę jak się okazało w obranym i przeze mnie kierunku.
Wracając jednak do drogi. Ktoś, jak zauważyłem szedł na Zadni Granat z pomięciem Koziej Dolinki przez żleb o nieznanej mi nazwie. Miałem i ja na to ochotę ale zabranie samych tylko kijków bez czekana ostudziło ten zapał. Może niesłusznie, bo to jak się zdaje dobry wariant, nigdy nim jednak nie szedłem. Wybrałem więc dobrze znany szlak przez Kozią Dolinkę. Zimowo, śnieżnie jak napisałem wcześniej pięknie i wysokogórsko, bo towarzystwo Czarnych Ścian, choć na biało, Koziego Wierchu, Zamarłej Turni, Świnicy i tego najwyższego odcinka Orlej Perci taką atmosferę gwarantuje. W dodatku ktoś równocześnie wchodził na Kozią Przełęcz. Było jak trzeba. Niech ktoś powie szedłeś już nie raz tędy, no i co z tego zawsze mnie to urzeka !
W miarę podchodzenia z Koziej Dolinki prowadząca grupka rozciągała się. Jedna z dziewczyn wyraźnie zostawała w tyle. Nikt się na nią z kolegów nie oglądał, choć niepokojąco źle się jej szło. Postanowiłem zostać z nią i jej pomóc. Niby trasa nietrudna, ale nie szła pewnie. Jak się okazało miała pierwszy raz czekan w ręce i raki na nogach. Nikt jej nie wyjaśnił jak poprawnie tego sprzętu używać. Pomogłem jak umiałem i w końcu bezpiecznie weszła. Trwało to trochę, a koledzy jakoś nie poczuwali się do żadnej opieki. Patrząc na to wszystko , jak również ilość ludzi na Orlej Perci wyobraziłem sobie co by się działo gdyby nastała nagłą tatrzańska kurniawa. TOPR miał by chyba co zbierać.
Nic jednak nie zapowiadało żadnego załamania pogody. Na Granat przybył mocno oszpejony i hałaśliwy zespół. Szli chyba od Skrajnego Granata, może podobną trasą jak ja 3 lata temu (Zimowy trawers Granatów - odnośnik do opisu) . Popatrzyłem, pojadłem, popiłem. Nie zdecydowałem się na spacerek Orlą Percią do Skrajnego Granata czy do Żlebu Kulczyńskiego, choć nęciło to bardzo, ale czas dziś wyjątkowo naglił. W końcu zszedłem parę kroków.
Aby zacząć swój dupozjazd, śnieg był dobry też na to. Nie mogłem jednak ściągnąć raków bo mi pasek przymarzł. Nie powinno się tego robić, ale zjechałem z wielką ostrożnością i małą prędkością w rakach. Co nie dało żadnej euforii. Niby ok, ale zaraz, jak blisko dna doliny zaczęła się lodoszreń musiałem przerwać zjazd. W rakach jazda po lodzie to szczególnie niebezpieczne zajęcie. Zacząłem szybko z marszu a raczej ze zjazdu trawers opadający i uszkodziłem kolano na tym lodzie. Nie było co się rozczulać rozwaliłem sobie kolano na własne życzenie. Nie rozgrzany po długim odpoczynku na Granacie i zaledwie paru krokach do dupozjadu ... źle to zrobiłem. Ale cóż spiąłem mięśnie i schodziłem jak zdrowym. Dopiero później w autobusie poczułem efekty uszkodzenia i kuśtykałem jakiś czas po powrocie do domu.
Nad Zmarzłym Stawem znów ruch. Kursanci dalej ćwiczyli wspinaczkę po lodospadach. Inne grupy kopały jamki, budowały igloo. Zamierzali biwakować ćwiczebnie w nocy. Zazdrościłem im trochę. Piękna ciepła choć zimowa noc, takie miejsce i rozgwieżdżone niebo... Powoli i narciarze zjeżdżali w doliny. Jeszcze posiłek i nawodnienie w Murowańcu i powrót aby zdążyć przed końcem konkursu skoków. Z przełęczy między Kopami dobrze słychać było zgiełk kibiców spod Wielkiej Krokwi. Znów w dolinach morze chmur – utrzymało się cały dzień, choć chmury zeszły niżej.
Zdążyłem na 17 na autobus do Krakowa. Właśnie skończyła się pierwsza seria konkursowa. (Polska drużyna była na 3 miejscu.) Na dworcu nie było jeszcze kibiców i problemów z wyjazdem. Plan zrealizowany. Góry nawiedzone. Ładna trasa zimowa. Żal że w tak pełnych ludzi górach, bo miałem ochotę na samotną wycieczkę. Ale cóż jakoś się pomieściliśmy. Zdjecia mimo niezbyt lubianej "oczywistej" pogody chyba się obronią.