Łatwo wskazać miejsca w Tatrach, gdzie byłem po kilkanaście, a może i kilkadziesiąt razy. Trudniej takie gdzie nie byłem. Ale one są … w słowackiej części Tatr Zachodnich. Jakoś zawsze zdaje się iż tam daleko i nie poręcznie. Ale przecież w góry zawsze jest po drodze ! Tym razem kawałek tzw. Orlej Perci Tatr Zachodnich.
Na tym odcinku nigdy wcześniej nie byłem. Jednodniową wycieczkę przez Dolinę Chochołowską i Wołowiec skończyłem parę lat temu na Rohaczu Płaczliwym, bo jeszcze należało wrócić do Krakowa.
Pora nadrobić zaległości, zwłaszcza że z grzbietu Wołowca, tyle razy Trzy Kopy zapraszały, czy to w zimie czy w lecie. Ot chociażby wtedy : (Wołowiec - nocne wejście na wschód słońca)
Albo innego pięknego dnia (Wołowiec i Trzydniowiański Wierch - na zimowo)
Tym razem towarzyszył mi Wojtek, dzielnie znosząc trudy nocnej jazdy samochodem, nawet kiedy nawigacja, o 4 nad ranem przeciągnęła nas przez jakąś wąziutką orawską drogę z pięcioma czerwonymi światłami, regulującymi na czas ruch wahadłowy. Oczywiście byliśmy jedynym samochodem, ale odstaliśmy sprawiedliwie każde kilka minut.
Tereny niewątpliwie nawiedzane przez zbójców. Ale strachu nie było, bo Janosik nawet gdyby żył to odbierał skarby bardziej bogatym, my raczej nie kwalifikowaliśmy się do tej grupy. Z resztą i tak powiesili go już dawno temu, za lewe żebro (zgodnie z ówczesną sztuką kaźni - zarezerwowoaną w tej formie specjalnie dla harnasi) w pobliskim Liptowskim Mikulaszu.
Trudne to były czasy ... historia jasno podaje iż ten harnaś, ale młody przecież chłopak, który nikogo nie zabił nie zasługiwał na taki los. Jak jestem na Orawie czy Liptowie jakoś czasem myślę o Janosiku. Z resztą teraz to postać należąca do szeroko pojętej pookultury. Jadąc mijaliśmy hotel "Janosik", który postawiono ponoć tam, gdzie odbyła się egzekucja Juraja Janosika. Świadomie spać w miejscu gdzie zamęczono człowieka i traktować to jako atrakcję - iście diabelski pomysł.
Ale nie takie rzeczy ludzkośc sobie serwuje ...
Wróćmy w góry !
Wyjazd ten wymyśliłem dość sprytnie, (a przynajmniej tak mi się zdawało) bo zostawiwszy samochód na parkingu wsiedliśmy na rowery, które później przypięte do schroniskowego płotu czekały na nasz powrót z gór.
Dojazd do schroniska to mierna przyjemność, zwłaszcza że jechałem na pożyczonym rowerze niedostosowanym do moich wymiarów, a przerzutkę musiałem trzymać ręką bo łańcuch spadał na niższe zębatki. Ale widoki, zapach gór i zbliżanie się do nich zmieniały wszystko.
Był piękny lekko mroźny poranek, góry w oddali złociły się, napełniając serce zwyczajną w takich razach nostalgią : „dlaczego jeszcze mnie tam nie ma”. Wraz ze słońcem zrobiło się ciepło, szybko zostawiłem mgły w dolinach. Świat był bajeczny – jak to w Tatrach. Kolory wyszukane już z oddali ładnie pyszniły się Rohacze i Kopy.
Dawno nie byłem w Tatrach, bo lato w tym roku było raczej rowerowe – także nie lubię tłumów turystów w „piękną słoneczną pogodę”. Co więcej ten szlak, to nowa droga dla mnie. Nie znam tu ani jednego kamienia, ani jednego drzewa, żadnej skały ! Przygoda jakiej dawno w Tatrach nie zaznałem.
Celowo nie studiowałem dokładnie i nie zabrałem mapy aby było więcej nieznanego.
Ale nie do konca się udało. W końcu nie teleportowno mnie tu z Marsa!
Gdy zbliżałem się do Smutnej Przełęczy chmury które do tej pory czekały w dolinach jak ekspres na stacji - nagle ruszyły jakby magistralą kolejową. To był początek spektaklu. Przecież na to czekałem, spoglądając ustawicznie w stronę Doliny Żarskiej, gdzie jęzor z chmur się czaił aby ruszyć w odpowiedniej chwili. Kiedy znalazłem się na grani zobaczyłem że to samo zjawisko zachodziło i na przeciwległym krańcu - od strony Dolin: Rohackiej i Smutnej.
Pokaz chmur, słońca, wiatru, gór i nieba trwał do zachodu słońca. W takiej scenerii kroczyć tą Percią to same tatrzańskie wspaniałości. Napawałem się tym szlakiem: pięknie, odważnie poprowadzony, nawet czasem dokładałem sobie atrakcji wychodząc na poszczególne kulminacje lokalne. Oznaczenia małowidoczne szczególnie we mgle – wymagało to czasem trochę samodzielności, a dziwiło niektórych turystów na trasie. Mnie się bardzo podobało.
Próbowałem sobie przypomnieć kiedy po raz pierwszy szedłem Orlą Percią w Tarach Wysokich … nie pamiętam. Pamiętam kiedy szedłem całą w deszczu, kiedy biegłem przez nią w burzy, czy w warunkach zimowych. Ale pierwszego razu nie zapamiętałem.
Mimo wszystko trasa dała nam trochę w kość na Hrubej Kopie zrobiło się zimno (zgodnie z prognozą miał przejść front ze śniegiem i mrozem – tak się też stało ale już po naszym zejściu z gór) i tęsknie spoglądaliśmy w doliny. Ale przed nami był jeszcze piękny odcinek na Banówkę. Z niej już tylko w dół i w dół mozolnie i dokładnie …
W mroku odpięliśmy rowery i przy czołówkach w padającej mżawce zjechaliśmy do parkingu. Mimo mizernej widoczności jechałem odważnie - w końcu jeżdżę wyczynowe trasy w górach więc taki szuterek z dziurawym asfaltem nawet na kiepskim i nie moim rowerze to betka...
Okazało się jednak że w ten dzień przygoda czaiła się nie w górach, ale na rowerze, a ścisłej na mostku. Oczywiście nie zauważyłem, co to za mostek, nie widziałem że ma mokre drewniane bale i że jest w nich wyrwa.
To wszystko obejrzałem dokładnie dopiero kiedy swoje odcierpiałem, otrzepałam się nieco i nadjechał Wojtek. Prawdziwy dramat był blisko, bo kiedy siły dynamiki cisnęły mną i rowerem intensywnie o powierzchnię ziemi albo raczej mostka, omal nie spadłem z niego.
Tylko mocny szybki, całkowicie intuicyjny chwyt na dzielnych górskich trawach porastających brzeg rzeki, powstrzymał mnie od walnięcia (2-2.5m niżej) w kamień. Pysznił się tam taki wielki granit czekając na moją głowę nie ubraną w kask.
Jednak zmęczenie trasą, pogodą a nade wszystko nieprzespana noc (spałem godzinę) osłabia czujność, ale jak widać nie do końca bo jeszcze zwierzę które gdzieś tam w człowieku siedzi zadziałało prawidłowo. Umiało skorzystać z przyrody aby ocalić siebie. Następna niepewność to droga powrotna. Tym razem nawigowałem ja i wyprowadziłem nas pięknie, prosto i szybko do celu. Podczas drogi powrotnej już na Zakopiance, na moment nawet urwał mi się film. Wojtkowi który prowadził chyba nie (albo na jeszcze krócej) bo dotarliśmy szczęśliwie do domów.
To była jedna z tych szalonych wypraw, kiedy się poświęca nieco komfortu dla gór. Cóż to zresztą za proporcja ! Wojtek to zdaje się rozumie i praktykuje moje niektóre szaleństwa dzielnie i z radością ! Rowerowy pomysł myślę iż się sprawdził czyniąc powrót ciekawszym i o wiele szybszym. Całą trasę dało by się przejść myślę spokojnie 20% szybciej ale byliśmy we dwóch i taki nam wyszedł wspólny czas. Co nieco obiecywałem sobie po tym szlaku – w końcu miałem go w głowie przez tyle lat i mogę powiedzieć że nie zawiódł moich oczekiwań. Orla Perć Tatr Zachodnich to szlak nie w kij dmuchał, śmiało łamie stereotypy łagodnych trawiastych zboczy typowych dla niektórych rejonów tej części Tatr. I tego należy się trzymać.