Chciałem pomimo różnych przeciwności wreszcie pojechać w Tatry - na kilka dni, a tu w schroniskach miejsc nie było, więc znów nocna jazda bez snu i znowu z Wojtkiem. Pod względem lawinowym pogoda była stabilna można więc było właściwie iść wszędzie. Wybrałem Krzyżne z uwagi na logistykę i możliwości naszego zespołu. Chciałem też uniknąć tłumów, a na Krzyżne ze względu na długość trasy mało kto się wybiera. Dzięki temu mogłem sobie do woli torować i zakładać ślad w świeżym śniegu (bo jednak zeszłej nocy napadało go trochę i gdzieniegdzie było tak do łydki). Trawers zbocza przed Pańszczyckim Żlebem był niezbyt przyjemny, ale bez przesady.
Zawsze będąc tam przypominam sobie jak trawersując ów żleb w śniegu po pachy usłyszałem złowrogi głuchy dźwięk pękania pokrywy śnieżnej – wtedy lawina się zatrzymała nie czyniąc mi szkody – nie powinien dziwić więc mój szczególny respekt dla tych okolic. Mam na myśli ten dzień: (Dolina Pańszczyca w świeżym śniegu) .
Bezkresne Dubrawiska pokryte śniegiem wysoko i na gładko. Dolina Pańszczyca jak to ona, rozległa dzika, ale zapraszająca jak zawsze. Słońce świeciło więc pomimo deklarowanej temperatury – kilkanaście stopni mrozu, było bardzo miło. Czuło się na szczęścicie że jednak to jeszcze zima a nie wiosenne śniegi i wiosenne słońce.
Gdzieś na wysokości Czerwonego Stawku pojawiły się sygnały że dosyć dobre morale w zespole jednak siada. Zważywszy też na godzinę zdawałem sobie sprawę że trzeba będzie zakończyć wycieczkę. Namówiłem jednak Wojtka na pokręcenie się w okolicy Wielkiej Kopki 1855,5 m n.p.m. potrenowaliśmy widokowe trawersy bo zbocze od strony Baszty było pierwszorzędnie zmrożone, (takiego śniegu chciałem na podejściu pod Krzyżne) sporo fotografowałem.
W końcu przysiadliśmy przy jakimś małym kamieniu. Patrzyłem na Basztę na Orlej Perci, na Żółtą Turnię. Ale rejon Ptaka i Krzyżnego przyciągał najbardziej. Nikogo prócz nas nie było. Piękny gładki śnieg... nie dało się nie iść...
Wojtka nie udało się wprawdzie namówić na dalszą drogę, ale ja ruszyłem. Źle się szło, śnieg był osypujący się, nie wyglądało to lawiniasto (choć natrafiłem na ślad starej lawiny) ale żmudność podejścia rosła wraz z nachyleniem zbocza. Jeszcze przed charakterystycznym wielkim kamieniem dogonił mnie chłopak na ski tourach, w oddali widać było jak ktoś (bez powodzenia) od strony Pańszczycy próbował nawiązać się do grani Koszytej... zaczął się ruch w okolicy.
Na odcinku od kamienia na przełęcz moje tempo było nawet lepsze od ski-alpinisty (zdjął narty założył raki) ale i tak obaj trochę się namęczyliśmy, bo śnieg choć po lekkim osunięciu się każdego kroku dawał dobre oparcie to jednak nie miał charakteru zbliżonego do betonu. W lecie tam piargi i kruszyzna w zimie podobnie, ale w wersji na biało!
W początkowej fazie podejścia zaczęły się spektakle chmurne – takie jak lubię, chmury odcięły czubek Żółtej Turni, przy tym niebieskie niebo – cudownie. Jednak jak osiągnąłem Krzyżne zrobiło się mleko, ale takiego typu co nie rokuje na przejaśnienia. Wiało i było zimno.
Posiedziałem mimo to dłuższy czas – czekałem aż „mój” skialpinista zjedzie – miał spore obawy ale go zdopingowałem – ładnie dał radę ! Ja chciałem mieć wolny żleb na dupozjazd. Niestety tylko górny odcinek poniósł jako tako, dalej czekan jako wiosło nawet było mało... więc tyle razy tu praktykowana taka metoda tracenia wysokości spaliła na panewce. Zabawna rzecz jak tak pchałem śnieg, siedząc na spodniach zaczęli podchodzić inni skitourowcy jedna młoda dziewczyna zaczęła nerwowo krzyczeć lawina, lawina. Śniegu zepchnąłem ze 3 wiadra – to nie była lawina z całą pewnością ! Ale czujność w młodzieży jest ! I dobrze !
Wojtek czekał dzielnie. Mnie zmęczyło to szybkie wejście i zejście, ale po kilku krokach i kęsach jedzenia doszedłem do siebie. Spokojnie zeszliśmy do Murowańca. Po drodze gdzieś nam w kosówkę powpadały nam nogi i kolana mieliśmy w nienajlepszej formie. Ja to co zwykle i wiedziałem że tak po prostu ma być. Wojtek cierpiał nowe doznanie. Z tego powodu tempo znacznie nam spadło. W Murowańcu nawodnienie i zupka były koniecznością. Dalszy marsz ze wsparciem czołówek po oblodzonej jak często drodze (raki były już w plecaku).
To był bardzo długi zimowy dzień. Za długi jak na tą trasę, ale tak nam to jakoś wyszło. Jeszcze wypadek na Zakopiance przedłużył nam powrót. Wojtek jadąc już samotnie A4 do Rzeszowa postał swoje bo jakiś „kierowca” koło Tarnowa jechał autostradą pod prąd także powodując wypadek.
Ale i tak taka trasa w zimie cieszy jak zawsze. Dobry to był wyjazd ! Dzięki Wojtek za użyczenie apratu. Szkoda trochę fotografi z Krzyżnego, bo lubię ten widok, ale pogoda nie pozwoliła.
A może warto na koniec porównać zastane tym razem warunki i czas przejścia do takich (Krzyżne na zimowo – festiwal lawinek)
Przynajmniej tym razem bez problemów. Ale nastrój wtedy był lepszy.
Śniegiem zaprawione widoki z Krzyżnego z przed 5 lat: (Krzyżne w śniegu)
Ale wtedy to już nie była zima i nastrój odmienny