To jedno z moich klasycznych Bieszczadzkich kółek – czyli tras tak skomponowanych aby wrócić do samochodu nie idąc po swoich śladach.
Wyjazd z Rzeszowa o 4 rano. Na miejscu słońce, chłód poranka i szybko podnoszące się mgły wróżyły piękny dzień. Żal było iż nie jestem już w górze, ale aby to realizować trzeba by było wyjechać o 2 w nocy, a na to nie było szans z powodów obiektywnych. Temparatura nieco powyżej zera, aż chciało się iść. Most którego brak urozmaicił mi kiedyś wycieczkę (Połonina Caryńska zima) stał już na miejscu.
W dolinie i w lesie po ostatnich obfitych opadach deszczu i śniegu było nieprzyjemne błoto. Wyżej płynęły potoki wytopione ze śniegu. Na samej górze śnieg. Miejscami nawet zmrożony i kilkudziesięciocentymetrowy.
Na Połoninie szliśmy z Wojtkiem (bo to był nasz wspólny wyjazd) rozkoszując się widokami i wiatrem. Po dość długim pobycie w Bacówce pod Małą Rawką ruszyliśmy na bardziej śnieżną stronę gór.
Prawie od początku w lesie był twardy śnieg na górze trochę wiało (tak po połonińsku ale nie aż tak aby miało zaburzyć kierunek marszu zwłaszcza silnego chłopa z kijkami trekingowymi) i waliło śniegiem w oczy.
Podchłodziłem się tam trochę czekając na Wojtka. Wiatr był jeszcze śmielszy. Na pożegnenie zejście cichym lasem w przyjemnym śniegu i do domu.
Cieszyły takie Bieszczady, bo i kolorowo było z rana i śnieżnie na górze. Mimo iż ludzi na Rawkę szło zaskakująco dużo (jak na moje normy oczywiście). Trasa zacna w ciekawej scenerii zrobiona bez specjalnego wysiłku i zmęczenia.
W prawdzie parę lat temu szedłem nią krócej (Połonina Caryńska i Rawki) ale i pogoda i okoliczności były inne. Tamta wędrówka dała niesamowity klimat w lesie. Tym razem las nie dostarczył specjalnych emocji za to połoniny podarowały piękną estetykę zimy, ze szczyptą jesieni, miejscami proprcje były odwrócone.