Pierwszy od około 15 lat wyjazd z Wojtkiem! Kiedyś stanowiliśmy, myślę zgrany zespół. Mentalnie się chyba nic nie zmieniło. Choć fizycznie Wojtek nie miał dziś dobrego dnia. Jako że z uwagi na mocne skurcze mięśni musiał zawrócić z drogi. Dlatego w zasadzie szedłem na Sławkowski samotnie.
Od rana zachmurzenie 100 % i deszcz. Nie była to przyjemna wycieczka. W wyższych partiach gór deszcz przechodził w deszcz ze śniegiem i mokry śnieg. Pomimo to do około 1900 m n.p.m. szło się znośnie. Widoczność była przyzwoita, jakaś malutka nadzieja na lepsze warunki była. Wyżej zalegał świeży śnieg. Początkowo tylko utrudniający odnalezienia ścieżki w skalnych rumowiskach. Zaczął też coraz mocniej ujawniać się wiatr. Osiągnięcie Nosa (około 2200 m n.p.m.) oznaczało wejście w prawdziwie zimowy świat. Taki jak lubię surowy i jak by niektórzy określili – niedostępny. Zalegało mnóstwo starego zimowego śniegu, na którym grubą warstwą zalegał świeży. Elektroniczne prognozy pogody zapowiadały opad około 40 cm świeżego śniegu w ostatniej dobie. Prawdę mówiąc nie chciało mi się w to wierzyć. Rzeczywistość pokazała iż było w tym sporo prawdy. Dzień wcześniej nie dało sie ocenić ilości śniegu bo widać było tylko Nos. Dalej (wyżej) mglisto - może padał śnieg?
Nie było założonego żadnego śladu. W lecie na Sławkowskim byłem już wielokrotnie, w warunkach zimowych z uwagi na dziwne antyturystyczne przepisy słowackie wybrałem się tam po raz pierwszy. Miałem przeto przyjemność nieskrępowanego wyboru trasy. Wysoko śnieg padał intensywniej i wiało. Miałem co chciałem i tak jak chciałem czekałem tylko na rozwianie się chmur i klasyczne TA DAM. Nie tym razem. Teraz śnieg niesiony wiatrem znacznie ograniczał widoczność i tak nikłą z powodu zachmurzenia.
Na podejściu śnieg był naprawdę nieładny – świeża warstwa z opadu i naniesiona wiatrem do kolan a miejscami wyżej. Mozolnie się szło, co kilka kroków śnieg się osuwał. Nie czułem lawinki ale utrudniało to i tak mozolny marsz. Im wyżej tym widoczność była gorsza. Wszedłem w regularną zamieć. Widać było kilka metrów i to nie za dobrze. Przystanąłem w bezpiecznym miejscu i czekałem na widoczność. Zamieć chwilowo zelżała – widać było grań szczytową z samym tylko śniegiem z nawisami - żadnych skał. Zima jak nic! Wzrosły nadzieje na odsłonięcie (TA DAM), a tu co ??? Ktoś idzie w moją stronę ze szczytu. Ładnym trawersem, takim właśnie jak należy iść. Nawet po chwili przystanął, ściągnął plecak. Ucieszyłem się, właśnie o takie zdjęcie mi chodziło. W pełnej bieli bez skał z efektownymi nawisami samotny wędrowiec. Idealnie było by żeby podszedł jeszcze trochę w moją stronę. Może widoczność się jeszcze poprawi, przecież tam jest Gerlach, tam Łomnica...
Tylko do jasnej cholery skąd on się tam wziął? Z dołu ? O której wyszedł? Bo jeśli nie ze Smokovca to skąd? Biwakował, wyszedł inną – dziką drogą? W takich warunkach? Zaczęło znów wiać – zdjęcia nie będzie. Ale podejdę do niego pogadamy. Zwłaszcza ze idzie w moim kierunku. Niestety zmieć się wzmogła zamieniając w białe piekło. Wędrowca nie było. To był mój górski Anioł Stróż. Uświadomiłem sobie że widziałem go już wcześniej kilka razy (ostatnio pod Szpiglasem – Szpiglasowy Wierch w śnieżycy - odnośnik do opisu ). Zawsze w podobnych okolicznościach – w trudnym decyzyjnym momencie i ciężkich warunkach pogodowych. Szkoda ze nie wyjąłem aparatu. Zdjęcia Anioła Stróża w górach to pewna okładka National Geographic albo i nawet L'Osservatore Romano...
Próbowałem jeszcze iść doszedłem na jakieś małe kilkadziesiąt metrów od grani szczytowej, która odsłoniła się na krótką chwilę. Później nie było jakichkolwiek widoków. Wycofałem się niżej w bezpieczniejsze rejony. Po chwili znów podszedłem. Po takiej niegładkiej trasie potrzebowałen dziś nagrody - szczytu! Myślałem: robić trawers na czuja, iść do grani i granią na bardziej niebezpiecznego czuja...Nic mi nie pasowało. Śniegu dużo i paskudny, nawisy, widoczności brak. Jeszcze mokry śnieg z wiatrem dokończył dzieła rozpoczętego przez deszcze 5 godzin wcześniej. Byłem mokry zmarznięty. Choć dobrze się czułem i w formie – nie było kryzysu. Uświadomiłem sobie że zawsze kiedy widziałem Anioła zawracałem. Postanowiłem i tym razem posłuchać głosu z wysoka. Wycof!
Zejście było męczące - warunki zrobiły swoje. Jeszcze telefon Wojtka nie odpowiadał (malutkie a'propos...Wojtek projektuje linie telekomunikacyjne), Zaświtała mi myśl, że może jednak pokonał kryzys i poszedł moim śladem. Więc przeszukałem okolice, nawoływałem go. Niepokoiłem się bardzo, bo warunki były naprawdę nieciekawe. To kosztowało mnie trochę dodatkowych sił i fizycznych i psychicznych. (W góry zabrać krótkofalówkę i dać koledze !) Jak na takie warunki przystało już poniżej Nosa pogubiłem trochę szlak, bo ślad przykrył świeży śnieg (wiedziałem gdzie iść bo topografia terenu tam nietrudna -tylko trudno było odszukać najlżejszą drogę i pochodziłem znów za dużo w rakach po pochyłych kamieniach). Już sporo poniżej Nosa na jednym z trawersów zauważyłem skierowany w dół ślad buta. Więc Wojtek schodzi ! Korzystałem ze skrótów (podobnie jak przy wejściu tak i teraz przy schodzeniu) ale i tak dość długo zajęła mi ta wycieczka. Całkowicie przemoczony dotarłem do Smokovca. Brak satysfakcji szczytowej, ale kawał zacnej przygody zimowej (!) w oficjalnie zamkniętych do końca czerwca Tarach Słowackich. I to jest godne wyrzeczeń.
Drugiego dnia piękny wschód słońca budził nadzieje na widowiskowy-widokowo dzień. Spektakl trwał jednak tylko godzinę. Później przez cały czas szliśmy we mgle. Towarzyszył nam niegroźny konwekcyjny opad. Skręt w lewo przy końcu dolnych partii Doliny Małej Zimnej Wody (Malej Studenej Doliny) był wejściem w śnieżny i mglisty świat. Nastrój był niesamowity, a śnieg idealny. Lekko zmrożony, znakomicie trzymający, czy to buty czy raki. Wejście i zejście w zasadzie bez historii. Było klimatycznie, ale sceneria surowa górska.
Bardzo się cieszę z tego wyjazdu. Bo Wojtek wrócił ze mną w góry! Cieszę się z zimy w górnych partiach Tatr. Żal szczytu który był już jakby mój. Ale Anioła trzeba słuchać. Szkoda widoków bo oba docelowe miejsca są szczególnie bogate pod tym wzgledem.