Wyjazd bez towarzystwa. Zamiar był prosty: zakończyć godnie sezon zimowy. Szykowała się dobra pogoda i lawinowa "1" - nic tylko Rysy. Ale tak żeby uciec przed tłumami majowego weekendu. Wyjechałem z Krakowa o 6:40. Bez większych atrakcji osiągnąłem Morskie Oko. Śnieg całkowicie w odwrocie - leży gdzieniegdzie od Wodogrzmotów Mickiewicza, większe jego ilości od Włosienicy.
Po zameldowaniu w schronisku ruszyłem w góry. Zaplanowałem przyjrzeć się trasie na Rysy z przeciwległej strony. Stąd, jak również z powodu spodziewanego dobrego światła na wieczór wybrałem Szpiglasowy Wierch - ceprostradą. Szczyt osiągnąłem w 2 godziny. Trasa zimowo - letnia, bo żleby pełne śniegu, zaś pomiędzy nimi gołe kamienie. Raki więc oczywiście przeszły całą trasę w plecaku
Śnieg mokry, ciężki i przepadający. Ale żlebowe trawersy a jest ich tam bez liku, dało się przejść skutecznie, choć czasem zapadało się głęboko. Jeśli się zdarzały nieduże zsuwy to bezpieczne i kontrolowane. Ale z kolei dzięki śniegowi można było zastosować typowo zimowe skróty. Miało to więc i dobre i złe strony. Na szczycie spędziłem sporo czasu miotałem się pomiędzy Przełęczą Szpiglasową a wierzchołkami Szpiglasowego Wierchu i Kosturem.
Właściwe światło się nie pojawiło, chmury osiadły na około 2000 m i nie ruszyły do zachodu słońca. A porywisty wiatr wiał cały czas nieprzyjemnie. Szybko zbiegłem w dół z radością witając lekkie acz odczuwalne (przedwieczorne) stężenie śniegu - dobry prognostyk na jutro. Miłe wyjście w samotnym kontakcie z górami z ciekawymi - przypominającymi jeszcze zimę momentami w śniegu.
Noc, co typowe w takich okolicznościach raczej nieprzespana. Schronisko opuściłem o 4:45. Na okrążeniu Morskiego Oka lód - co utrudniało marsz. Swój "crampon point" wyznaczyłem na początek podejścia pod Czarny Staw. Wcześniej nie miało to sensu z uwagi na odcinki kamienne, na dalszej trasie raki przydały się jak najbardziej. Szybko osiągnąłem Czarny Staw - spieszyłem się, bo coś około 5:30 miał być wschód słońca. Zdążyłem, ale nie było to tego dnia i w tym miejscu szczególnie ciekawe zjawisko.
Korzystając z (póki co !) lekkozmrożonego śniegu ruszyłem w górę. Oczywiście o skrótach przez stawy nie mogło być mowy. Obszedłem Czarny Staw, później trawers Kotła Czarnostawiańskiego (nie mylić z Wyżnim Kotłem Czarnostawiańskim) i przystanek na śniadanie przy charakterystycznej bramie skalnej. Dalej koło Buli i przez Kocioł pod Rysami w końcu wejście na przełączkę pod szczytem : rysą. Od początku podejścia na Czarny Staw do końca rysy śniegu bardzo dużo. Gatunek : to ciążki mokry i przepadający, na szczęście ranna pora, ocienienie a później wysokość spowodowała że nie było tak źle, choć czasem zapadało się po pas czy lekko zsuwało. Słowem ciężka wędrówka stromym zboczem w trudnym śniegu.
Na przełączce pod Rysami ściągnąłem raki - szczyty pokryte co prawda gdzieniegdzie śniegiem i lodem, ale w większości skała już odkryta - łańcuchy częściowo także. Szybko znalazłem się na "polsko - słowackim" wierzchołku, za chwilę na najwyższym - słowackim. Na górze porywisty wiatr. Na prawdę trzeba było uważać żeby nie polecieć w dół z powodu wiatru właśnie. Dodatkowo świeciło słońce choć było dosyć zimno. Powodowało to szybkie "wysuszanie" organizmu. Na granicznym wierzchołku - niestety ludzkie odchody. Co najmniej nie odpowiedzialne i niestylowe zachowanie. Rozumiem że wyjście na Rysy w zimie dostarcza sporo emocji, pewnie dla tego kogoś były zbyt intensywne...
Na szczytach spędziłem ponad godzinę. Ale warunki fotograficzne nie były zbyt dobre. Na Rysy wszedłem o 9. Za późno i za wcześnie zarazem na zdjęcia na jakich mi zależy. W chmurach też nie było poszukiwanej prze ze mnie dynamiki. Miała co prawda się pojawić zmiana pogody. Ale nie sposób było spędzić na Rysach kilku godzin w oczekiwaniu na nią. Na przełączce zjadłem i wypiłem resztki napoju - do tej pory dzisiaj to było około 2 litry i przygotowałem się do dupozjazdu.
Zjazd od samej góry (przełączki) prawie do samego Czarnego Stawu. Przeżycie niesamowite. U góry rzecz wymagała sporo uwagi ze względu na stromiznę i względną twardość podłoża jak i małą szerokość żlebu. Ale zjazd dał sporo satysfakcji. Bezsprzecznie najbardziej emocjonujący dupozjazd jaki udało mi się do taj pory zrealizować. A lubię ten sposób tracenia wysokości. Jechałem szybko, było euforycznie - poniżej Buli zauważyłem dwoje ludzi spiętych liną, szli w dziwacznym układzie. Nie zostawili mi zbyt dużo miejsca a to co zostawili było po niekorzystnej stronie, ale ich wyminąłem, jak się okazało tak niefortunnie że w tej samej chwili zaskoczony stałem kilka metrów niżej mając przed sobą ścianę śniegu wysoką na może 2.5 metra, a za sobą olbrzymi kamień jeszcze wyższy.
Okazało się że zjechałem z tego charakterystycznego dużego kamienia. Był kompletnie niewidoczny z góry, bo równo ze stokiem pokryty śniegiem. Zaś od dołu śnieg już odtajał od powierzchni pionowej i utworzyła się szczelina o szerokości w sam raz na mnie z plecakiem...nota bene podchodząc zatrzymałem się w tym miejscu obserwując to zjawisko. To pokazuje : po pierwsze ilość śniegu zalegającą jeszcze na trasie, po drugie iż nie należy zapominać żadnego z fragmentów trasy bo może się to skończyć różnie... Ten odcinek jest bardzo czytelny na zdjęciach z lata (odnośnik do opisu) Końcowy odcinek do Czarnego Stawu i dalej przebiegał już w pełnym słońcu. Nic nie zostało z porannej twardości śniegu. Zrobiła się "ciapa" żeby nie wdawać się w piękniejsze "śniegoznawcze" określenia.
Cała trasa pełna starych, choć nie dużych lawinisk , mnóstwo popękanego śniegu - zastygłego niejako w pół drogi - drogi do lawiny. Nieładnie mogło by być tam przy lawiniastej pogodzie. W schronisku wysuszyłem się nieco, posiliłem i ruszyłem do nizinnej rzeczywistości. Spotkanie z busiarzami potwierdziło że już na pewno nie jestem w górach i czas zejść na ziemię.
Wyjazd udał się wyśmienicie, bo w rzeczywistości ustępującej zimy - tylko w drodze na Rysy można było jej jeszcze zaznać w znaczącej części. Góry podarowały mi ładny kawał cichej samotności na rasowej i pięknej trasie. Do pełni zimowych wrażeń brakowało mi szadzi na szczycie, twardego mroźnego podejścia i skrótów po stawach. Ale wtedy w pakiecie mógłbym otrzymać większe zagrożenie lawinowe i cała trasa przebiegała by (jeśli w ogóle bym się na nią zdecydował) w stresie związanym z zagrożeniem białą śmiercią.
Tak to jest że podczas samotnych wypraw jest jakby lepszy klimat na zamyślenie. Dlatego miałem w pamięci wszystkie znane mi wypadki na tej trasie, a było ich przecież niemało. Fotograficznie nie dokonałem niczego odkrywczego ale narzekać również nie ma co - zdjęcia są solidne. Do zwykle występujących problemów ortopedycznych po tym wyjeździe dorzucam mocno stłuczone biodro po kontakcie z kamieniem lub/i lodową grudą.