Stęskniony Tatr jak zwykle, a tu nadarzyła się szansa nie tylko na wyjazd, co już jest i tak wystarczające, ale i na odpowiednią pogodę. Czyli dającą nadzieję na skuteczną realizację górskich planów, niezwykłą widowiskowość krajobrazu, a dodatkowo pozwalającą na odpowiedzialne zaproponowanie wyjazdu komuś komu warto pokazać kawałek zimowych Tatr. Wojtek, to jak zwykle solidny gość. Przełknął niewygody nieprzespanej nocy, znużenie prowadzeniem pojazdu. Dla Tatr, dla naszej drogi zimowej. Podobnie chorzy ludzie jak ja nie widzą w tym niczego aż tak niezwykłego, ale powiadam, nie wszyscy w naszym wieku mają tyle górskiego ducha aby się na taki krok zdecydować. On ma!
Kolejna nocna wyprawa w Tatry. Tak się złożyło że w pewnej mierze kontynuacja innej jeszcze bardziej nocnej... (Nocne wejście na Ciemniak i dalej Czerwonymi Wierchami). Tym razem jednak trasa w górach rozpoczęła się nieco później. Licząc zaś dojazd i komplikacje i to cała niemal noc. Szkoda że nie całość w górach. Ale życie ...
Już na drodze do Kuźnic twardy lód spływający wodą. Śnieg w prawdzie leżał także, ale moje prognozy pogody okazały się nieco zbyt optymistyczne. Tylko jasna księżycowa noc dawała nadzieję na lepsze warunki gdzieś wysoko. Na odkrytych obszarach szedłem bez czołówki – aby w śmieszny sposób nie konkurować ze światłem z kosmosu. Lubię te nocne wycieczki. Oczywiście nie lubię bólu głowy po braku snu, nie lubię sensacji żołądkowych, gdy fizjologia się gubi w tak skoślawionym rytmie dobowym. Lubię puste, samotne i uśpione góry, kiedy ciemność inaczej rysuje nawet najbardziej znane miejsca.
W schronisku na Hali Kondratowej zaczął się już delikatnie poranny ruch. Ale nie było potrzeby tam wchodzić. Na Przełęczy Kondrackiej (to ta koło Giewontu) zauważyłem światła czołówek. Ich charakter mógł sugerować wzywanie o pomoc, rozważałem nawet zmianę planów aby tam pośpieszyć. Ale to nie te czasy, aby światłem sygnalizować problemy. Po chwili upewniłem się że ktoś jedynie zwijał biwak. To były jednakowoż ostatnie widoki z dołu, bo gęsta wilgotna mgła spowiła wszystko.
Trzeba było jednak ruszać w swoją stronę. Poprzez warunki, góry zaczęły mruczeć : „sprawdzam”. No to musiałem się sprawdzić. Początkowo prowadziłem przez lasek, aby koło charakterystycznego kamienia, przy którym posililiśmy się trochę. Wybrać drogę środkiem żlebu. Parafrazując wieszcza : wpłynąłem na białego przestwór oceanu. Z powodu braku widoczności i wiatru niełatwo się szło. Gdzieniegdzie były częściowo zawiane ślady, ale głównie narciarskie, jednak na ogół wszechogarniająca białość bez kontrastu i punktów odniesienia.
Prawdę mówiąc szedłem kierując się trudnymi do wyartykułowania, choć jakoś tam dla mnie oczywistymi przesłankami, bacząc jednakowoż żeby się nie zapchać w świeżo nawiany lawiniasty śnieg. Który lepił się nakładając na raki 15 cm koturny (z resztą do końca dnia do chwilę musiałem strząsać z raków warstwy śniegowe). Stąd na możliwości trawersowania czekałem aż pojawi się zmrożony fragment.
Co jakiś czas sprawdzaliśmy na Wojtka GPSie że kierunek podejścia mamy idealny, co dodawało otuchy. Na szczęście pod koniec był ładnie zabetonowany śnieg. Obawy lawinowe zniknęły, podobnie jak mgła. Było cudownie i bezpiecznie. Na to właśnie czekałem. Teraz mogłem przyspieszyć.
Na grani spektakl przedniej miary. Kiedy się upewniłem że Wojtek osiągnął grań. Wszedłem dla widoków na Suchy Wierch Kondracki. Pokrzykiwałem na kolegę bo widziałem że za chwilę widoki się skończą. Zdążył. Po chwili jednak znajoma lepka mgła opatuliła wszystko. Było trochę jak w termosie, bo gdzieś powyżej słońce grzało, nawet wiał wiatr, ale ciepło pod taką pierzynką nie miało gdzie ulecieć... Co mnie tylko napawało niepokojem.
Dalsza droga to w założeniu piękna efektowna graniówka. W typowo zimowym charakterze. Pełna rozlicznych atrakcji... Tak właśnie było tylko że bez widoków. Widoczność był ograniczona do kilkunastu metrów. A tamten teren jest niełatwy. Trzeba przejść Suche Czuby, Goryczkową Czubę, Pośredni Wierch Goryczkowy i co tam jeszcze. Zimowa droga w tej okolicy nijak się nie ma do letniego przyjemnego i bezpiecznego spacerku. Przyjaciółce rodziny tłumaczyłem to tak: na prawo przepaść na lewo ostry trawiasty stok a gdzieś pośrodku skałki i stromizny, zaś to wszystko w śniegu i tam należy iść.
Ja uwielbiam takie miejsca i takie warunki. Ta surowość krajobrazu, trudności orientacyjne, realne, namacalne niebezpieczeństwo. Namiastka samodzielnego odkrycia. Wymaga to zaangażowania wszystkiego co się umie w górach i to czego się można jeszcze nauczyć. Wtedy czuje się że żyje. Może także i po to w góry jeżdżę. Tu jednak był ze mną kolega i należało tak to poskładać aby wspólnie wyjść z tego bezpiecznie i z radością.
Miejscami były jakiś zawiane ślady, ale czasem trudno mi było się zgodzić z zaproponowanym przez poprzedników przebiegiem trasy. Może mieli inne warunki? Szukałem więc bardziej optymalnej drogi. Było kilka wycofów gdy zapchałem się w niemożliwe rejony. Po drodze niezliczone, niezwykle czujne trawersy, niejednokrotnie w lawiniastym – nawianym śniegu po kolano. A pod śniegiem trawki, a czasem niebezpieczne płyty. Byłem skoncentrowany, kontrolowałem w myśli położenie. W końcu jednak przestałem rozpoznawać skałki, Które przypominały jakieś gnomy czy inne fantastyczne stwory - szedłem jak automat. Trawers to trawers, górą to górą. Mogłem tak iść nie wiem jak długo, taki trans.
Gdy jednak Wojtek raz czy dwa razy zawisnął na czekanie wbitym po głowicę - powstrzymując upadek gdzieś w stromą i sypką białość, to wzmogłem czujność jeszcze bardziej. Lepiej zauważyłem że każdy może inaczej odbierać zastaną rzeczywistość. Ostrożność należało wzmóc! A nawet bardziej jeszcze – pomóc. Dla jasności: nie były to jakieś nadzwyczajne warunki, raczej normalna zima w Tatrach. Pozwoliłem sobie jednak na bogatszy opis bo czasem ktoś mniej obyty prosi aby jaśniej napisać o warunkach.
Szedłem więc czujnie także dlatego, że miałem tylko kijki trekingowe, co momentami zmuszało do większej jeszcze dyscypliny wewnętrznej. Kiedy ja wreszcie zacznę doceniać swoje kruche ciało i zacznę je chronić choćby czekanem? Dobra, od następnego razu zabiorę żelastwo!
Gdy opuściliśmy trudności – odpoczywając nieco, trzyosobowy zespół wiązał się liną i wypytywał nas o atrakcje na grani. To byli pierwsi ludzie spotkani dziś na trasie. Później byli już inni chętnie korzystający z naszego śladu - na zdrowie. Zeszliśmy do przełęczy i później mozolnie pięliśmy się do góry.
W pewnej chwili w nagrodę odsłonił się nam piękny świat i już nie zasłonił. Pojawiło się widmo Brockenu w oddali narciarze zjeżdżali „Goryczkową”. Na Kasprowcu tłumek robiący autofotografie z górami w tle...
Świnica patrzy na to wszystko z dystansem, bo przecież dopiero co zszedł ostatni lodowiec... Mój towarzysz był bardzo zmęczony, więc tempo jeszcze nam spadło. Godzina zrobiła się późna, a Wojtek miał przed sobą długą drogę samochodem. Myślę że w tych okolicznościach rozsądnie zdecydowaliśmy że trzeba zjechać z Kasprowego Wierchu kolejką. Choć styl przez to jednak znacznie ucierpiał! A rozstanie z górami zbyt gwałtowne. Nie wspominając o tym że za kwotę za którą zwiózł nas PKL można było porządny obiad po drodze w Murowańcu zjeść i to z pysznym zasłużonym piwem.
Co tu pisać na koniec. Zimowe Tatry w całej swojej pięknej tatrzańskości. Wszystko zrobiliśmy jak trza. Zdjęcia piękne. Jest gitara !