Ostatnio chyba przez duże stresy byłem w bardzo słabej formie, nie miałem sił na nic, czy i tym razem Tatry mi ich dodadzą? To jeden z tych szalonych wyjazdów, kiedy nie śpi się całą noc aby dotrzeć w góry, a później spacerować po Tatrach przy świetle gwiazd i czołówki. Tym razem do ludzi powszechnie postrzeganych jako trochę nienormalnych - po mojemu pojmujących turystykę dołączył Jacek! W prawdzie TPN od paru lat zakazuje chodzenia nocą po Tarach w okresie od 1 kwietnia do późnej jesieni. Ale pomyślałem, że może niedźwiedzie nie korzystają aż tak skrupulatnie z kalendarza i zdążymy nim zorientują się iż już kwiecień.
Wiele razy szedłem nocą przez tatrzański czy bieszczadzki las, na ogół samotnie. Ale ciągle wzbudza to we mniej jakieś emocje. Nie chodzi o ciemność czy orientację w terenie, bo szlaki tatrzańskie znam dobrze, z ciemnością też mentalnie sobie radzę, zaś fizycznie pomaga czołówka. Chodzi o niedźwiedziofobię, której nie łagodzi nawet chyba dość duża wiedza teoretyczna o tym drapieżniku. Więc szedłem i tym razem korzystając z wszelkich antyniedźwiedzowych strategii za wyjątkiem ... poruszania się po ciemku. Las był nieprzenikniony, cichy i nastrojowy, szliśmy dość szybko, patrząc na gwiaździste niebo i dalekie światła miast i wsi, przenikające gdzieniegdzie przez drzewa. Raz jeden już za Polaną Upłaz natrafiliśmy na dość stary trop odciśnięty na śniegu należący do Ursus arctos . Wiedziałem iż niedźwiedzie pobudziły się jakiś miesiąc temu, więc nie zaskoczyło mnie to – ot potwierdziło iż środki ostrożności które powziąłem były uzasadnione.
Powyżej Pieca należało ubrać raki bo zalegał zmrożony śnieg : twardy i zbity – taki wiosenny firn. Od tej pory widać było „całe niebo” i wszystkie wsie i miasta w dolinach. Noc była bezksiężycowa za to pięknie rozgwieżdżona. Morale wzrosło, bo prawdopodobieństwo spotkania tam zwierzyny było niemal zerowe. Przez wspomnimy gatunek śniegu trawersy były trochę nieprzyjemne dla stóp. A szedłem wydeptanym wariantem zbliżonym do letniego.
Na Ciemniaku byliśmy zgodnie z planem - przed świtem. Późniejsze kolory wschodzącego słońca były piękne. Ale niestety brak było morza chmur za którym zawsze tęsknię. Wiatr towarzyszący nam od początku tu stawał się już dojmujący, na tyle iż wychładzał nas. Za to pojawiające się słońce jak zwykle dodało sił i radości. Umknęło gdzieś niewyspanie i cała słabość. Góry przywitały mnie ciepło. Długo fotografowałem. Z resztą podobnie jak przez resztą dnia. Dalsza droga Czerwonymi Wierchami była przesycąca. Słońce widoki i zmrożony szybki śnieg tak przyjemny dla raków. Przed Małołącznikiem stadko kozic zdziwiło się naszym widokiem. Było pięknie. Wiało coraz mocniej ale d... nie urywało. Trzeba było jednak schodzić bo Jacek chciał jechać do Rzeszowa. A po nieprzespanej nocy bał się że zaśnie za kierownicą.
Wybrałem wariant zejścia z Przełęczy Pod Kopą Kondracką do Hali Kondratowej – liczyłem na dobry śnieg w żlebach i się nie przeliczyłem. Co prawda na grani słońce już go rozmiękczyło i zapadaliśmy się nieraz do kolan, ale było dobrze. Miałem w planie piękny dupozjazd w samą dolinę. A że nie miałem czekana rozmiękczony śnieg był mi na rękę. Przy czym śnieg nie wskazywał na możliwość zejścia lawiny.
Przeciągnął mnie jeden z pierwszych żlebów idąc od strony Kopy Kondrackiej. Był stromy ale od strony grani dość rozległy. Na górze śnieg rozmiękczony, a że cały stok/żleb od rana w słońcu, były podstawy przypuszczać iż podobnie będzie na całej jego długości. Z resztą nawet z przełączki pod Rysami zjechałem bez czekana więc pomyślałem w takim sniegu „dam radę”. Podłożyłem reklamówkę, przygotowałem ubranie, zdjąłem raki, schowałem kijki i dalej w dół. Na szczęśćcie jestem doświadczony w tego typu technice pokonywania gór. Zjeżdżałem wolno, bardzo ostrożnie – badałem teren. W nieco połogiej części przy graniowej było optymalnie: śnieg miękkawy (nawet zbyt wolny) z łatwością dało się kontrolować prędkość. Później stromość gwałtownie narastała. Byłem już kilkadziesiąt metrów od grani. Teraz widziałem już dobrze dolne partie żlebu: wystające skały, zwężenie, zakręt i prawdopodobny uskok. O ..... Emocje były w zenicie!
Śnieg stawał się twardy wiedziałem że muszę się zatrzymać. Natychmiast! Jeśli tego nie zrobię...po prostu się zabiję. Myśli były jasne i szybkie. Prawie wyobrażałem sobie jak będę się czuł kiedy bez kontroli prędkości pojadę na spotkanie ze śmiercią. Gdzie ją znajdę : na skałach, czy wyrzuci mnie z uskoku na inne skały...To będzie krótki ból a przedtem pełen beznadziejnej? walki kilku/kilkunstosekundowy pęd na spotkanie, no właśnie na spotkanie z czym z Kim? Trzeba działać! Zwiększyłem tarcie jak się tylko dało. Zaparłem się silnie dłońmi w porządnych szorsktkich rękawiczkach i wbijałem mocno pięty w śnieg. Cały czas jeszcze prędkość nie była duża, ale na granicy kontroli, zaś do jej przekroczenia brakowało niewiele. W końcu ... Zatrzymałem się – już nie jadę, ale przyciąganie ziemskie działa i chce mnie ściągnąć w dół. Zwłaszcza że za pół metra zaczyna się najbardziej stromy odcinek.
Znów wiedziałem co i jak robić, zamiast paniki, taka silna samoświadomość że od powodzenia działania zależy wszystko! Wybiłem sobie piętami coś w rodzaju stanowiska – mogłem oprzeć kilka cetymetrów pięty. Spokojnie zdjąłem plecak, założyłem raki, ustawiłem kijki na odpowiednią wysokość i mocno je zacisnąłem, szybko ale pewnie podszedłem do góry. Żyłem.
Wtedy zadzwonił Jacek i mówi że tam gdzie schodzi to jest trudno, stromo i twardo...Poszedłem jeszcze kawałek po grani i w dół. Oczywiście już normalną drogą środkiem Długiego Żlebu.
Gdzie tam było stromo , gdzie tam było twardo, czy trudno? Schodziłem albo nawet prawie zbiegałem twarzą w dół – bez problemowo. To tam powinienem zjechać śnieg był dobry żleb szerokaśny. Ale już nie miałem siły mentalnej na to.
Cieszyłem się że żyję! To był jeden z kilku przypadków gdy w górach otarłem się o śmierć. W tym przypadku czekan pozwolił by na bezpieczny zjazd. Pełen emocji bo łatwo by nie było. Ale od emocji do śmierci powinna być jednak nieco szersza granica. Schodząc popatrzyłem na moją lekkomyślną trasę - z dołu widać było bez wątpliwości : była by to dla mnie droga ostateczna
W połowie zejścia spotkałem pierwszych turystów. W schronisku nawodniłem się coś przekąsiłem i z przystankiem na krokusach na Kalatówkach zszedłem w dół.
Noc i dzień były pełne silnych emocji. Smak życia, bo przecież nie uzależnienie od poziomu pewnych substancji chemicznych w mózgu. Kto to jednak potrafi wyważyć? Kolejny raz także góry pokazały że tam odpoczynek polega na życiu tu i teraz, nie ma wiele przestszeni na inne troski. To mocna rekomendacja i wielka wartość.