Tym razem bez zbędnych wstępów, aby nie zabrudzać doliniarskimi problemami czystości gór. Cały wyjazd jak i droga solo. Morskie Oko przywitało mnie mgłą i delikatnie padającym śniegiem. Napawało mnie to lekkim niepokojem : ile tego śniegu spadło wysoko? Tuż przed zachodem słońca gdy góry się odsłoniły nie wyglądało to źle!
Noc jakoś przemęczyłem i rano ruszyłem w uśpione jeszcze góry. Był mróz, kamienie w lodzie, a śnieg który zalegał zabetonował się na lód. Już na dojściówce do Czarnego Stawu nieodzowne były raki. Powyżej Czarnego Stawu zapraszał już całkowicie śnieżny, piękny pusty i cichy świat.
Świeży śnieg którego się obawiałem w zasadzie tylko „uszczelnił” nieco szorstkości – tego starego zmrożonego i mocno związanego. Starego zaś śniegu było bardzo dużo jak na Bańdzioch (Mięguszowiecki Kocioł) i okolice przystało. Warunki idealne !
Na skraju Bańdziocha tuż przed pierwszym stromym żlebem zamienił stryjek na czekan kijek. Właściwie, kijki powinienem zostawić tam (w szczelinie pomiędzy śniegiem a skałą) w depozycie - nie użyłem ich już do końca dnia. Za to czekan zabrałem na tą wyprawę. To poważniejsza droga w takich warunkach bez czekana raczej nie do zrobienia, przynajmniej zachowując rozsądek i pewną dozę bezpieczeństwa.
Od wzmiankowanego wyżej pierwszego żlebu szło się w mlecznej mgle. Widoczność kilkanaście – kilkadziesiąt metrów. Chwilami zdarzały się większe prześwity. Pomimo porannego kryzysu od teraz szło mi się wyśmienicie. Wiedziałem że na dużo mogę sobie dziś pozwolić. Upajałem się samotnością w wyjątkowo cichych górach zanurzonych w mleku.
Po krótkim odpoczynku na Kazalnicy ruszyłem przed siebie lekko eksponowaną grańką rozdzielającą Kocioł Kazalnicy i Płaśń za Kazalnicą. Widoczności w górę nie było w dół za to tak – potęgowało to wrażenie ekspozycji i przeszkadzało w wyborze kierunku dalszego marszu. Na szczęście założony był wyraźny ślad, co już za ową grańką stanowiło dużą pomoc.
Tu muszę się do czegoś przyznać. Początkowy plan wyjazdowy zakładał wejście na Przełęcz pod Chłopkiem, a potem w zależności od warunków...Nie ma nic niezwykłego w takim elastycznym planowaniu celu. Idąc zaś bez widoczności wspomnianym wcześniej śladem stwierdziłem szybko że na Chłopka powinien od razu skręcać i prowadzić trawersem w prawo. A ten prowadzi prosto na Czarny! Jak na zawołanie rozwiały się mgły upewniając mnie w przypuszczeniach. Szybko oceniłem potencjalne trudności i podjąłem decyzję kontynuacji tej drogi. W końcu spałem w pokoju nr.18, a na ścianie koło łóżka miałem zdjęcie właśnie Czarnego Mięgusza w zimie zrobione przez nie kogo innego jak Cywińskiego.
Wracając jednak do drogi. Duża stromość na niektórych odcinkach, śnieg z powodu mocno operującego słońca zrobił się cukrowaty i osypywał się nieprzyjemnie. Na szczęście co chwila ogarniające mnie mgły przysłaniając słońce obniżały temperaturę uspokajając nieco sytuację.
Postanowiłem działać szybko i metodycznie. Biorąc pod uwagę możliwość zejścia tą samą drogą niektóre niepewne stopieńki poprawiałem, zaś każdy krok uważnie asekurowałem z czekana. W końcu osiągnąłem kopułkę szczytową. Krótka graniówka i byłem na szczycie. Widok cudowny z morzem chmur. Wyłaniały się najwyższe szczyty Tatr. Przełęcz pod Chłopkiem cała we mgle. Mięguszowiecki Szczyt Wielki jak pół bochenka chleba odcięty chmurami. Rysy, Wysoka i Gerlach uśmiechały się roziskrzone słońcem. Grań Baszt jakby w pianie... Spektakl chmurny trwał, zachwycając swym pięknem i dynamiką. Samotność i Tatry u stóp - na chwilę tylko moje. Trudno to wyrazić.
Wzniosłe doznania estetyczne ważne, choćby z tego powodu mógłbym tam być cały dzień, ale trzeba by stąd jakoś zejść... Ten problem zaburzył mi nieco odbiór pięknej – nieziemskiej - górskiej – tatrzańskiej rzeczywistości. Analizowałem wariant powrotu przez Hińczową Dolinę, albo dojście na Chłopka po słowackiej stronie i dalej w dół do Kazalnicy - tylko ten trawers bywa trudny, a poderzeć warunków tam panujących się nie dało z uwagi na mgłę. Zejścia na Hińczową są łatwiejsze, a na pewno był tam stabilniejszy śnieg. Widziałem w żlebach ślady i ludzi i kozic. Lecz groziło by bardzo długie kółko z zejściem do Popradzkiego Stawu, przejazdem i powrotem do Moka. Wstępne zamierzenia na dzień następny były by mocno zagrożone.
W końcu rozważywszy wszystkie aspekty schodziłem po swoich śladach. Nie powiem, emocje trochę były, bo ekspozycja (co tu mówić luft jak cholera bez wątpliwości), a śnieg coraz bardziej niepewny. Ale szybko je uciszyłem koncentrując się aby nie popełnić błędu. Żleb stromy najeżony wystającymi skałami, a do doliny daleko... tu nie wolno było zrobić czegoś źle!
W końcu zszedłem w strefę mgieł. Chwila odprężenia bo zrobiło się przyjemnie twardo – betonowo i … zgubiłem ślad. Mleko było totalne, zdjąłem gogle popatrzyłem, ubrałem gogle popatrzyłem – bez różnicy. Całkowity brak kontrastu. Skały wokoło jak duchy i białość a ja wisiałem na jakimś stromym żlebie i wybijałem sobie pewniejszy stopieniek.
Trzeba było coś zrobić. Podszedłem do góry po śladzie. Przetrawersowałem bardzo nieprzyjemne żleby, to w stronę Chłopka, to trochę w dół to w górę. Natrafiłem na zupełnie paskudy śnieg w bardzo stromym miejscu...na czymś takim na pewno bym nie podchodził nie jestem samobójcą. Więc nie tędy - wycof.
Złapałem jakiś ślad szedłem nim. Ale zaprowadził mnie w dziwne rejony. „Gdzie ktoś miałby tędy iść ?” pomyślałem. W końcu wsparłem się na jakiejś „bezpiecznej” skałce. Aby pozbierać myśli. A były one takie: może zdzwonić do kogoś po wskazówki. Ale do kogo? Nawet jak zadzwonię do Cywińskiego do nieba to co mu powiem? Widzę mleko. A on odpowie : „pij chłopie z którego kubka chcesz tu gdzie jestem nie takie góry dają. Wal do mnie ...” Nie, do Cywińskiego nie dzwonimy.
Jest jeszcze bardzo wcześnie w miarę ciepło, pogoda wydaje się dobra, jestem w dobrej formie nic się nie dzieje... czekam. Po niedługim czasie na chwilę mgły mocniej podświetliło słońce – miałem kontrast i już wiedziałem gdzie jestem i gdzie iść.
Okazało się zwiodły mnie mylne ślady. Ktoś chyba szukał drogi i pobłądził trochę. W pewnym momencie zaś za ślad wziąłem dość świeże lawinisko (jakich tam nie brakowało). Lawiny zaś jak powszechnie wiadomo spadają najłatwiejszą drogą – grawitacyjnie. Czyli zwykle wybierają najbardziej strome odcinki. Więc nic dziwnego że nie spodobał mi się ten odcinek żlebu. Ślad zaś ginął dlatego że zsuwy na prawie pionowym odcinku po prostu nie żłobią już śladu w śniegu tak jak na bardziej połogich partiach. Zwłaszcza iż ten odcinek był bardzo twardy i wyślizgany poważniejszymi zimowymi lawinami.
Po tym okresie zawahania, czujnie i pewnie osiągnąłem Kazalnicę. Odpocząłem nieco. Ale już nie miałem co pić czułem się odwodniony. Ruszyłem w dół na tyle szybko aby czuć się bezpiecznie, ale i na tyle aby dotrzeć czym prędzej do wodopoju.
Na Bańdziochu jednak zawsze przygoda. Niby śnieg, który po ostatnich opadach miał się zsunąć już się zsunął, ale słońce coś tam jeszcze zdołało wytopić. Więc świeże lawinki nawiedziły ten Kocioł, przechodząc nawet przez moją trasę podejściową. Znów wzmogłem czujność bo leciały bloki zmrożonego śniegu wielkości telewizora Rubin (były to lampowe telewizory produkcji CCCP – finezyjne i lekkie jak na produkty przemysłu tamtego czasu i tamtego kraju przystało). Jak podają lawinoznawcy 1 metr sześcienny takiego śniegu może ważyć i 700 kg.
Góry już nie były ciche bo dało się słyszeć co chwilę małe zsuwy ze żlebów. Dodatkowo cały czas po zmrożonym Kotle Mięguszowieckim sunęły małe sopelki które oderwały się gdzieś wysoko. Przysiadłem i wsłuchiwałem się w tą piękną muzykę gór. Lubię to miejsce i nastrój.
Schodząc do schroniska na chwilę zatrzymałem się koło Matki Bożej od Szczęśliwych Powrotów i popatrzyłem w stronę Czarnego. Stąd wydawał się taki odległy ale i namacalny za razem.
Była to wspaniała trasa: ekscytująca i bogata we wszystko co w górach najlepsze - cały dzień nie spotkałem nikogo, szło kilka osób na Rysy ale "moja" strona była podarowana tylko mnie! Mimo iż zima kalendarzowa się skończyła to sezon zimowy uratowany i udany.
Na spokojnie przyjrzawszy się tej trasie stwierdziłem iż jej przebieg był bardzo podobny (a może identyczny) do drogi : M.Karłowicz, M.Zaruski, A.Staniszewski wytyczonej latem 1908 r. A pewnie i zimowej drogi z 15 lutego 1914 roku zrobionej w składzie : Lesiecki, Loria, Oppenheim i Zaruski. Kawałek historii eksploracji (jeszcze wtedy określenie uprawnione) Tatr. A jednocześnie pokazuje jaki nastąpił postęp w taternictwie. Progres i mentalny i techniczny. Niegdyś śmiałe, ambitne przedsięwzięcie przeprowadzone przez ówczesne sławy może być współcześnie zrealizowane z powodzeniem ot tak z marszu przez zwykłego miłosnika Tatr i to samotnie. W żaden sposób nie odbiera to jednak tym pionierskim czasom i ludziom tamtych lat należnego im szacunku.