Najbardziej dziki (na ile to możliwe) i lubiany prze ze mnie szlak na Święty Krzyż wiedzie z Trzcianki. Więc należało tędy właśnie podążyć. Warunki ciekawe, bardzo mroźno, do -20 stopni. Jazda trudnymi ale malowniczymi drogami, później trasa w szadziowo - lodowym lesie. Niebezpiecznym, bo co chwila obserwowaliśmy łamiące się konary od nadmiaru nagromadzonego materiału na kruchym zmrożonym drzewie.
Kika minut przed nami padło drzewo na Świętym Krzyżu, łomot był spekatakularny. Odmrożone dłonie w lekkich rękawiczkach, ale satysfakcja była, szczególnie dla syna, który dzielnie i ze zrozumieniem, jak to on, znosił trudne warunki. Góry to góry (nawet świętokrzyskie) swoje prawa mają. W Kościele (teraz już bazylice mniejszej) byliśmy sami. Harmonię burzył tylko dźwig postawiony do odbudowy wieży kościelnej
W dordze powrotnej również przygoda z drzewem - tym razem zwalonym na drogę kilkanaście sekund przed nami...Nie dało sie go usunąć wspólnymi siłami, nawet przy wsparciu drużyny piłki ręcznej która włąśnie jechała na mecz. Dopiero strażący w 5 minut udrożnili przejazd.
Piekny i pełen wrażeń wyjazd, szkoda tylko że słońce schowało się dokładnie w chwili gdy wyszliśmy z lasu...A po wyjściu z kościoła pojawił się śnieg i co za tym idzie wilgoć, odczucie zrobiło się nieprzyjemne a na porawę warunków nadziei brak.